Archiwum 08 listopada 2003


lis 08 2003 Rodział 3: Straż przyboczna (cz.II)
Komentarze: 2

- Pójdę z tobą i pomogę ci - rozpromieniła się Tonks.
Cofnęła się za Harry'm do korytarza i ruszyła po schodach do góry rozglądając się dokoła z dużą ciekawo
ścią i zainteresowaniem.
-
Śmieszne miejsce - powiedziała - trochę zbyt czyste, wiesz co mam na myśli? Trochę nienaturalne. Ooo... tak lepiej - dodała kiedy weszli do sypialni Harry'ego i zapalili światło.
W jego pokoju był oczywi
ście znacznie większy bałagan niż w reszcie domu. Uwięziony w nim przez ostatnie cztery dni w bardzo kiepskim nastroju Harry nie przejmował się zupełnie sprzątaniem po sobie. Większość książek, jakie posiadał, porozrzucana była na podłodze, po tym jak Harry próbował zająć się inną za każdym razem i po chwili odrzucał ją na bok. Klatka Hedwigi zdecydowanie wymagała czyszczenia i zaczynała już śmierdzieć. Jego kufer leżał otwarty, odsłaniając pogmatwaną mieszaninę mugolskich ubrań i czarodziejskich szat, która wylewała się na podłogę wokół niego. Harry zaczął podnosić książki i wrzucać je pośpiesznie do kufra. Tonks przystanęła przy otwartej szafie patrząc krytycznym wzrokiem na swoje odbicie w lustrze po wewnętrznej stronie drzwi. - Wiesz, myślę że nie do twarzy mi w fiolecie. - powiedziała melancholijnie pociągając kosmyk kolczastych włosów. - Nie uważasz, że przez nie wyglądam trochę mizernie?
- Eeee... - powiedział Harry spoglądając na nią znad Drużyn Quidditcha Anglii i Irlandii.
- Tak, zdecydowanie. - powiedziała stanowczo Tonks. Zacisnęła oczy w napięciu, jakby próbowała sobie co
ś przypomnieć. Sekundę później jej włosy zmieniły się w różowe jak guma do żucia.
- Jak to zrobiła
ś? - spytał Harry gapiąc się na nią kiedy otworzyła ponownie oczy.
- Jestem Zmiennokształtnym. - odpowiedziała przyglądając się znów swojemu odbiciu i odwracając głowę tak, by widzieć włosy z każdej strony. - Oznacza to, że mogę zmieniać swój wygląd kiedy chcę - dodała zauważając w lustrze zakłopotany wyraz twarzy Harry'ego. - Urodziłam się taka. Miałam najlepsze oceny z Maskowania i Kamuflażu podczas szkolenia aurorów bez żadnego uczenia się, to było cudowne!
- Jeste
ś aurorem? - spytał Harry pod wrażeniem. Zostanie Łapaczem-Mrocznych-Czarodziejów było jedyną karierą, jaką w ogóle brał pod uwagę po skończeniu Hogwartu.
- Tak - odpowiedziała dumnie Tonks. - Kingsley też jest, jest nawet trochę wyżej niż ja. Ja zakwalifikowałam się dopiero w zeszłym roku. O mały włos, a oblałabym Krycie się i
Śledzenie. Straszna ze mnie niezdara, nie słyszałeś jak stłukłam ten talerz na dole, kiedy się zjawiliśmy?
- Można się nauczyć jak być Zmiennokształtnym? - zapytał Harry prostując się, zupełnie zapominając o pakowaniu się. Tonks zachichotała.
- Założę się, ze nie miałby
ś nic przeciwko temu, by móc czasem ukryć tę bliznę, co? - Jej oczy odnalazły na czole Harry'ego bliznę w kształcie błyskawicy.
- Nie, nie miałbym. - wymamrotał Harry odwracając się. Nie lubił kiedy ludzie gapili się na jego bliznę.
- Cóż, obawiam się, że będziesz musiał znale
źć trudniejszy sposób. - powiedziała Tonks.
- Zmiennokształtni to naprawdę rzadko
ść, rodzą się tacy, a nie stają. Większość czarodziejów potrzebuje różdżki albo mikstury by zmienić swój wygląd. Ale musimy się zbierać, Harry, mieliśmy się pakować. - dodała z poczuciem winy, rozglądając się po całym tym bałaganie na podłodze. - A... tak - powiedział Harry sięgając po następne książki.
- Nie bąd
ź głupi, będzie o wiele szybciej jak ja to... spakuje - oznajmiła Tonks wykonując swoją różdżką długi, zamaszysty ruch nad podłogą. Książki, ubrania i luneta uniosły się w powietrze i na trzy-cztery wleciały do kufra.
- No... niezbyt starannie - powiedziała Tonks podchodząc do kufra i spoglądając na kłębowisko wewnątrz. - Moja mama, ma ten talent do układania rzeczy tak, że czy
ściutko pasują do siebie - potrafi nawet zwijać razem skarpetki - ale jakoś nigdy nie doszłam do tego, jak to robi. To jakiś rodzaj wstrząśnięcia - i potrząsnęła z nadzieją różdżką.
Jedna ze skarpetek Harry'ego zawirowała słabo i opadła na wierzch bałaganu w skrzyni.
- Ach, cóż - powiedziała Tonks zatrzaskując wieko kufra - przynajmniej wszystko jest w
środku. To też należałoby chyba odrobinę sprzątnąć. - wskazała różdżką na klatkę Hedwigi. - Scourgify - odchody i kilka piór zniknęły.
- No, trochę lepiej. Nie zapomniałam do końca tych domowych zaklęć. No dobrze... Masz wszystko? Kociołek? Miotła? WOW! Błyskawica?
Jej oczy rozszerzyły się zatrzymując się na miotle, którą trzymał Harry w prawej ręce. To był powód jego dumy i rado
ści, prezent od Syriusza, miotła o międzynarodowym standardzie.
- A ja wciąż latam na Komecie Dwa Sze
śćdziesiąt - powiedziała z zazdrością Tonks. - Ach, cóż. różdżka nadal w spodniach? Oba pośladki na miejscu? No dobra, idziemy. Locomotor kufer.
Kufer Harry'ego uniósł się na kilka cali w powietrze. Trzymając różdżkę niczym batutę dyrygenta w prawej ręce, a klatkę Hedwigi w lewej, Tonks przeprowadziła kufer przez pokój i skierowała na zewnątrz. Harry ruszył za nią w dół po schodach, niosąc swoją miotłę.
W kuchni Moody wstawił ponownie swoje oko, które po wyczyszczeniu wirowało tak szybko, że Harry'emu zrobiło się niedobrze od patrzenia na nie. Kingsley Shacklebolt i Sturgis Podmore oglądali kuchenkę mikrofalową, a Hestia Jones nabijała się z obieraczki do ziemniaków, na którą wpadła przetrząsając szuflady. Lupin zaklejał wła
śnie list adresowany do Dursleyów.
- Doskonale - powiedział Lupin podnosząc wzrok, gdy weszli Tonks i Harry. - My
ślę, że mamy jakąś minutę. Powinniśmy chyba wyjść do ogrodu, skoro jesteśmy gotowi. Harry, zostawiłem list dla twojego wujka i ciotki, żeby się nie martwili...
- Nie zmartwią się - odparł Harry
- ... i że jeste
ś bezpieczny...
- To tylko ich załamie
- ... i że zobaczysz się z nimi następnego lata.
- A muszę?
Lupin u
śmiechnął się, ale nie odpowiedział.
- Podejd
ź no tu, chłopcze. - powiedział Moody burkliwie, przywołując Harry'ego do siebie różdżką. Muszę cię Rozpłynąć.
- Musi pan co? - spytał nerwowo Harry.
- Czar Rozpłynięcia - powiedział Moody wznosząc różdżkę. - Lupin mówi, że masz Pelerynę Niewidkę, ale nie okryje cię, gdy będziemy lecieć. To zamaskuje cię lepiej. I proszę... - stuknął mocno Harry'ego w czubek głowy i Harry poczuł dziwne uczucie, jakby Moody rozbił tam wła
śnie jajko. Zimne strużki spływały w dół jego ciała z miejsca, w które uderzyła różdżka.
- Nie
źle, Szalonooki - powiedziała z podziwem Tonks patrząc na brzuch Harry'ego.
Harry spojrzał w dół na swoje ciało, lub raczej na co
ś co kiedyś było jego ciałem, bo teraz teraz nie wyglądało już na jego. Nie było niewidzialne, po prostu przybrało dokładnie kolor i strukturę kuchni za nim. Stał się człowiekiem - kameleonem.
- Zbieramy się - powiedział Moody otwierając tylne drzwi swoją różdżką. Wyszli wszyscy na zewnątrz, na pięknie utrzymany trawnik wuja Vernona.
- Bezchmurna noc - chrząknął Moody, a jego magiczne oko obserwowało niebiosa. - Mogli
śmy coś zrobić z trochę większą ilością chmur dla zasłony. No dobra, ty - szczeknął na Harry'ego - będziemy lecieć w zwartej formacji. Tonks będzie zaraz przed tobą, trzymaj sie blisko jej ogona. Lupin będzie osłaniał cię od dołu. Ja będę za tobą. Reszta będzie krążyć wokół nas. Nie łamiemy szyków z żadnego powodu, zrozumiane? Jeśli jedno z nas zginie...
- A to możliwe? - spytał Harry z lękiem, ale Moody zignorował go.
- ...reszta leci dalej, nie zatrzymuje się, nie łamie szyku. Je
śli zdejmą nas wszystkich, a ty przeżyjesz, Harry, tylna straż jest w pogotowiu do startu. Leć dalej na wschód, a oni dołączą do ciebie.
- Oj nie bąd
ź taki wesoły, Szalonooki, bo Harry pomyśli, że nie traktujemy tego poważnie. - powiedziała Tonks przywiązując kufer Harry'ego i miotłę Hedwigi do uprzęży zwisającej z jej miotły.
- Po prostu przedstawiam chłopcu plan - burknął Moody - Naszym zadaniem jest dostarczyć go bezpiecznie do kwatery głównej, a je
śli zginiemy próbując...
- Nikt nie zginie - powiedział Kingsley Shacklebolt głębokim, uspokajającym głosem.
- Dosiąd
źcie mioteł, oto pierwszy sygnał - powiedział ostro Lupin wskazując w niebo.
Wysoko, wysoko nad nimi po
śród gwiazd rozbłysnął deszcz jasnoczerwonych iskier. Harry rozpoznał je natychmiast - iskry z różdżki. Przełożył prawą nogę nad Błyskawicą, chwycił mocno rączkę i poczuł jak delikatnie wibruje nie mogąc, jak i on, doczekać się chwili, gdy znajdzie się znów w powietrzu.
- Drugi sygnał, ruszamy! - krzyknął Lupin, gdy kolejne, zielone tym razem iskry eksplodowały wysoko ponad nimi.
Harry mocno odepchnął się od ziemi. Chłodne nocne powietrze smagnęło jego włosy, a schludne kwadratowe ogródki przy Privet Drive oddalały się, kurcząc się gwałtownie do rozmiaru zielono-czarnej szachownicy i wszystkie my
śli o przesłuchaniu w Ministerstwie odpłynęły z jego umysły, jakby pęd powietrza wydmuchał je z jego głowy. Czuł jakby jego serce miało wybuchnąć od przyjemności - znów latał, odlatywał z Privet Drive tak, jak o tym fantazjował przez całe lato, leciał do domu... Na kilka wspaniałych chwil wszystkie jego problemy zmalały do zera, zupełnie bez znaczenia w rozległym, gwieździstym niebie.
- Ostro w lewo, ostro w lewo, jaki
ś Mugol patrzy w górę! - wykrzyknął Moody z tyłu za nim. Tonks skręciła gwałtownie i Harry podążył za nią obserwując swój kufer huśtający się wściekle pod jej miotłą.
- Potrzebujemy wyższego pułapu... powiedzmy, jeszcze z ćwierć mili!
Oczy Harry'ego powilgotniały od chłodu kiedy wznie
śli się wyżej. Pod sobą widział jedynie maleńkie kropeczki światła, w które zmieniły się reflektory samochodów i uliczne latarnie. Dwa z tych maleńkich światełek mogły należeć do samochodu wuja Vernona... Dursleyowie na pewno wracali właśnie do pustego domu, wściekli z powodu nieistniejącego Konkursu Trawników... i na myśl o tym Harry wybuchnął głośnym śmiechem, ale jego głos utonął w trzepotaniu szat pozostałych, zgrzytaniu uprzęży podtrzymującej jego kufer i klatkę i świście wiatru w uszach, gdy tak mknęli przez przestworza. Od miesiąca nie czuł się tak żywy i tak szczęśliwy.
- Skręcamy na południe! - krzyknął Szalonooki - Miasto przed nami!
Poszybowali w prawo, by uniknąć przelotu dokładnie nad błyszczącą pajęczyną
świateł poniżej. - Skręć na południowy wschód i wznoś się dalej, przed nami jest trochę niskich chmur, możemy się w nich zgubić. - zawołał Moody.
- Nie lecimy przez chmury! - krzyknęła gniewnie Tonks - wszyscy przemokniemy, Szalonooki! Harry poczuł ulgę słysząc to - jego ręce drętwiały coraz bardziej na rączce Błyskawicy. Żałował, że nie pomy
ślał o założeniu płaszcza - zaczynał się trząść.
Ustanowili nowy kurs zgodnie z instrukcjami Szalonookiego. Harry miał zaci
śnięte oczy z powodu lodowatego wiatru, od którego zaczynały go boleć uczy. O ile pamiętał, tylko raz w życiu było mu tak zimno na miotle - podczas meczu quidditcha przeciwko Puchonom w trzecim roku jego nauki, który rozgrywany był w czasie burzy. Straż krążyła wokół niego bez przerwy jak gigantyczne sępy. Harry stracił poczucie czasu. Zastanawiał się jak długo już lecieli, wydawało mu się, że conajmniej godzinę.
- Skręcamy na południowy zachód - wrzasnął Moody - chcemy uniknąć autostrady!
Harry był tak przemarznięty, że tęsknie pomy
ślał o przytulnych, suchych wnętrzach samochodów, ciągnących strumieniem pod nimi, po czym jeszcze bardziej tęsknie o podróży przy pomocy proszku Fiuuu - może nie było to wygodne, lądować w kominku, ale w płomieniach przynajmniej było ciepło... Kingsley Shacklebolt przemknął obok niego, łysa głowa i kolczyk zalśniły delikatnie w świetle księżyca... teraz Emmeline Vance leciała po jego prawej stronie, z wyciągniętą różdżką, rozglądając się na prawo i lewo... ale i ona przemknęła nad nim, a jej miejsce zajął Sturgis Podmore...
- Powinni
śmy zawrócić na trochę, tak żeby mieć pewność, że nikt nas nie śledzi! - krzyknął Moody.
- ZWARIOWAŁE
Ś, SZALONOOKI? - wrzasnęła Tonks z przodu. - Jesteśmy już przymarznięci do mioteł! Jeśli dalej będziemy zbaczać z kursu, nie dolecimy tam przez tydzień! Zresztą, już prawie jesteśmy na miejscu!
- Pora zacząć zniżanie się - doleciał głos Lupina. - Leć za Tonks, Harry!
Harry zanurkował za Tonks. Zmierzali ku największej kolekcji
świateł jaką dotąd widział - potężnej, rozległej, krzyżującej się masy błyszczących linii i siatek, przeplatanych pasami najgłębszej czerni. Zniżali się tak coraz bardziej, aż Harry mógł dostrzec pojedyncze światła latarni, kominy, anteny telewizyjne. Bardzo chciał już wylądować, chociaż czuł, że będą musieli go odmrażać od miotły.
- No i jeste
śmy - zawołała Tonks i kilka sekund później wylądowała.
Harry dotknął ziemi tuż za nią i zsiadł z miotły na skrawku zaniedbanej trawy po
środku małego placu. Tonks odpinała już jego kufer. Trzęsąc się Harry rozejrzał się dokoła. Brudne fronty otaczających go budynków nie były przyjemne. Niektóre miały zbite okna, odbijające światło ulicznych latarni, z wielu drzwi odchodziła farba, a przy wejściowych schodach leżały stosy śmieci.
- Gdzie jeste
śmy? - zapytał Harry, ale Lupin odparł cicho - Za chwilkę.
Moody przetrząsał płaszcz zgrabiałymi z zimna rękami.
- Mam - wymamrotał unosząc w powietrze co
ś, co wyglądało jak srebrna zapalniczka i klikając. Najbliższa latarnia zgasła z trzaskiem. Pstryknął jeszcze raz wygaszaczem i następna lampa zgasła. I tak klikał aż wszystkie latarnie na placu zostały wygaszone i jedyne światło dobiegało teraz zza zasłoniętych okien i sierpowatego księżyca nad nimi.
- Pożyczyłem go od Dumbledore'a - mruknął Moody chowając wygaszacz do kieszeni. - W ten sposób nie musimy się przejmować żadnymi Mugolami wyglądającymi przez okna. A teraz szybko, idziemy. Chwycił Harry'ego za ramię i poprowadził go ze skweru przez drogę na chodnik. Lupin i Tonks szli za nimi, niosąc kufer Harry'ego z dwóch stron, a reszta straży osłaniała ich z wyciągniętymi różdżkami. Z górnego okna najbliższego domu dobiegały stłumione d
źwięki magnetofonu. Poczuł gryzący zapach psujących się śmieci z kupki wypchanych jednorazówek przy samym wejściu do połamanej bramy. - Masz - mruknął Moody wpychając w Rozpłyniętą rękę Harry'ego kawałek pergaminu i trzymając zapaloną różdżkę na tyle blisko, by oświetlić pismo. - Przeczytaj szybko i zapamiętaj.
Harry spojrzał na kawałek papieru. Wąskie, odręczne pismo było niewyra
źnie znajome. Napis brzmiał:


Kwatera główna Zakonu Feniksa
mie
ści się pod numerem dwanaście,
Grimmauld Place, Londyn

 

harry-potter : :
lis 08 2003 Rozdzial 3: Straż przyboczna (cz.I)
Komentarze: 0

Właśnie zaatakowali mnie Dementorzy i mogę być wylany z Hogwartu. Chcę wiedzieć, co jest grane i kiedy się stąd wyrwę. Harry skopiował te słowa na trzech oddzielnych kawałkach pergaminu, gdy tylko dotarł do biurka w swojej ciemnej sypialni. Pierwszy zaadresował do Syriusza, drugi do Rona, a trzeci do Hermiony. Jego sowa, Hedwiga, poleciała gdzieś na łowy, jej klatka stała pusta na biurku. Harry przemierzał pokój czekając na jej powrót. W głowie mu dudniło, jego umysł był zbyt zajęty by mógł spać, chociaż oczy piekły go i swędziały ze zmęczenia. Plecy bolały go od holowania Dudleya do domu, a dwa guzy na głowie, w miejscach gdzie oberwał od okna i od Dudleya pulsowały boleśnie. Chodził w tą i spowrotem zżerany przez złość i frustrację, zgrzytając zębami i zaciskając pięści, rzucając wściekłe spojrzenia na puste, usiane gwiazdami niebo za każdym razem, gdy przechodził obok okna. Dementorzy wysłani by go dopaść, Pani Figg i Mundungus Fletcher śledzący go po kryjomu, potem zawieszenie w prawach ucznia i przesłuchanie w Ministerstwie Magii - i nadal nikt nie mówił mu, co jest grane.
I o czym, o czym był ten Wyjec? Czyj głos tak potwornie, tak gro
źnie niósł się echem przez kuchnię? Dlaczego nadal był tu uwięziony bez żadnej informacji? Dlaczego wszyscy traktowali go jak jakiegoś nieznośnego bachora? Nie używaj żadnej magii, zostań w domu...
Kopnął szkolny kufer stojący mu na drodze, ale zamiast ulżyć zło
ści, poczuł się jeszcze gorzej, bo do bólu w całym ciele dołączył ostry ból palca u nogi. Kulejąc minął okno, kiedy z cichym szmerem skrzydeł niczym mały duszek wleciała przez nie Hedwiga.
- Najwyższy czas! - burknął Harry kiedy lekko wylądowała na szczycie swojej klatki. - Możesz to odłożyć, mam dla ciebie robotę! - wielkie, okrągłe, bursztynowe oczy Hedwigi spojrzały na niego z wyrzutem znad martwej żaby zwisającej z jej dzioba.
- Chod
ź tu - powiedział Harry podnosząc trzy małe zwitki pergaminu i skórzany rzemyk i przywiązał je do jej łuskowatej nogi.
- Zabierz je prosto do Syriusza, Rona i Hermiony i nie wracaj tu bez dobrych, długich odpowiedzi. Je
śli będziesz musiała, możesz ich dziobać aż napiszą przyzwoitej długości odpowiedzi. Zrozumiałaś? Hedwiga wydała z siebie stłumione huknięcie, jej dziób nadal wypełniony był żabą.
- No to leć - powiedział Harry.
Wystartowała natychmiast. W chwili, gdy zniknęła, Harry rzucił się ma łóżko bez rozbierania się i wpatrzył w ciemny sufit. W uzupełnieniu do wszystkich innych wypełniających go przygnębiających uczuć, czuł się winny, że zdenerwował się na Hedwigę. Ona była jedynym przyjacielem, jakiego miał w domu numer cztery przy Privet Drive. Ale wynagrodzi jej to kiedy wróci z odpowiedziami od Syriusza, Rona i Hermiony.
Byli zobowiązani odpisać błyskawicznie - nie mogli przecież zignorować ataku Dementorów. Prawdopodobnie obudzi się rano i znajdzie trzy grube listy pełne sympatii i planów natychmiastowego zabrania go do Nory. I gdy tak się pocieszał, sen rozpostarł nad nim swe skrzydła wytłumiając wszystkie następne my
śli.


* * *

Ale Hedwida nie wróciła następnego ranka. Harry spędził cały dzień w swej sypialni. Trzy razy tego dnia Ciotka Petunia wpychała do jego pokoju jedzenie przez kocią klapkę, którą wuj Vernon zamontował w drzwiach trzy lata temu. Za każdym razem, słysząc jak się zbliża, Harry probował pytać ją o Wyjca, ale równie dobrze mógłby przesłuchiwać klamkę i dostałby je same odpowiedzi. Z drugiej strony, Dursleyowie trzymali się z dala od jego sypialni. Harry nie widział powodu do zmuszania ich do znoszenia jego towarzystwa. Kolejną kłótnią nie osiągnąłby nic poza być może rozwścieczeniem go na tyle, że rzuciłby jeszcze parę nielegalnych czarów.
I tak minęły kolejne trzy całe dni. Harry'ego na przemian wypełniały niespokojna energia, która nie pozwalała mu sie skupić na niczym, kiedy to chodził po pokoju w
ściekły na wszystkich za to, że zostawili go by ugotował się w tym bałaganie i tak całkowity letarg, że mógł przeleżeć godzinę na łóżku wpatrując się ślepo w pustkę, wzdrygając się z lęku na myśl o przesłuchaniu w Ministerstwie. Co się stanie jeśli go skażą? Jeśli wydalą go ze szkoły i złamią na pół różdżkę? Co wtedy zrobi? Dokąd pójdzie? Nie mógł wrócić do życia u Dursleyów, nie teraz, gdy poznał inny świat, świat do którego naprawdę należał. Czy będzie mógł przenieść się do domu Syriusza, tak jak Syriusz zaproponował rok temu, zanim został zmuszony do ucieczki przed Ministerstwem? Czy pozwolą mu mieszkać tam samemu, wiedząc że jest wciąż nieletni? Czy raczej ktoś inny za niego zdecyduje, gdzie ma pójść? Czy złamanie Międzynarodowego Statutu Tajności było wystarczająco poważnym wykroczeniem, by wylądował w celi w Azkabanie? I kiedy tylko pojawiała się ta myśl, Harry niezmiennie ześlizgiwał się z łóżka i znów zaczynał chodzić.
Czwartego wieczoru po odlocie Hedwigi, Harry leżał w jednym z tych swoich apatycznych stanów, ze wzrokiem utkwionym w sufit, z całkiem pustym umysłem, kiedy do jego wuj wkroczył do sypialni. Harry spojrzał powoli w jego stronę. Wuj Vernon miał na sobie najlepszy garnitur, a na jego twarzy go
ścił wyraz ogromnego zadowolenia.
- Wyjeżdzamy - powiedział.
- Przepraszam?
- My - to znaczy, twoja ciotka, Dudley i ja - wyjeżdzamy.
- W porządku - odparł Harry beznamiętnie wracając do wpatrywania się w sufit.
- Nie wolno ci opuszczać swojego pokoju kiedy nas nie będzie.
- OK.
- Nie wolno ci dotykać telewizora, wieży, ani żadnej innej naszej własno
ści.
- Jasne.
- Nie wolno ci wykradać jedzenia z lodówki.
- OK.
- Zaraz zamknę cię na klucz.
- Zrób to.
Wuj Vernon popatrzył na Harry'ego najwyra
źniej podejrzewając coś z powodu braku kłótni, po czym wytoczył się z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Harry usłyszał dźwięk przekręcanego w zamku klucza i odgłos kroków wuja Vernona schodzącego ciężko po schodach. Kilka minut później usłyszał zatrzaskujące się drzwi samochodu, warkot silnika i niedwuznaczny odgłos samochodu zjeżdzającego z podjazdu.
Harry nie miał żadnych szczególnych odczuć związanych z wyjazdem Dursleyów. Nie sprawiało mu różnicy, czy są w domu, czy ich nie ma. Nie mógł nawet wezbrać w sobie energii, by podnie
ść się i zapalić światło w sypialni. W pokoju robiło się coraz ciemniej, kiedy tak leżał wsłuchując się w nocne odgłosy dobiegające zza okna, które cały czas trzymał otwarte w oczekiwaniu na zbawienny moment powrotu Hedwigi. Pusty dom skrzypiał wokół niego. Rury zabulgotały. Harry leżał tak w swego rodzaju odrętwieniu, nie myśląc o niczym, zatopiony w swoim nieszczęściu.
Nagle, całkiem wyra
źnie, usłyszał trzask w kuchni poniżej. Usiadł błyskawicznie, nasłuchując w skupieniu. Dursleyowie nie mogli jeszcze wrócić, było o wiele za wcześnie i w żadnym wypadku nie słyszał ich samochodu.
Przez kilka sekund było cicho, potem usłyszał głosy. Włamywacze, pomy
ślał, ześlizgując się z łóżka na nogi, ale ułamek sekundy później zdał sobie sprawę z tego, ze włamywacze sciszaliby głosy, a ktokolwiek poruszał się właśnie po kuchni z pewnością w ogóle się tym nie przejmował.
Chwycił różdżkę ze stojącego przy łóżku stolika i stanął twarzą do drzwi nasłuchując ze wszystkich sił. Chwilę pó
źniej podskoczył, kiedy zamek wydał głośne kliknięcie i drzwi otworzyły się na oścież. Harry stał w bezruchu, wpatrując się przez otwarte drzwi w ciemny korytarz, wytężając słuch by uchwycić jakieś dźwięki, ale żadne nie nadpłynęły. Wahał się przez chwilę, po czym szybko i cicho wyszedł z pokoju i stanął u szczytu schodów.
Serce podskoczyło mu do gardła. W zacienionym korytarzu poniżej stali ludzie, ich kontury widoczne były w
świetle ulicznych latarni, padającym przez szklane drzwi. Było ich ośmioro lub dziewięcioro i wszyscy, o ile mógł to dostrzec, patrzyli się na niego.
- Opu
ść różdżkę, chłopcze, zanim wykłujesz nią komuś oko. - zabrzmiał niski burczący głos.
Serce Harry'ego zabiło gwałtowniej. Znał ten głos, ale nie opu
ścił różdżki.
- Profesor Moody? - rzekł niepewnie.
- No nie wiem, czy taki profesor - zaburczał głos - jako
ś nie miałem za bardzo okazji uczyć, nieprawdaż? Złaź tu na dół, chcemy cię dokładnie obejrzeć.
Harry opu
ścił nieco różdżkę, ale nie rozluźnił zaciśniętego na niej uchwytu i nie ruszył z miejsca. Miał bardzo dobry powód, by być podejrzliwym. Spędził ostatnio dziewięć miesięcy w towarzystwie, jak mu się wydawało Szalonookiego Moody'ego, by na koniec przekonać się, że to wcale nie był Moody, ale oszust. Na dodatek oszust, który próbował zabić Harry'ego zanim został zdemaskowany. Zanim zdążył pomyśleć, co robić dalej, drugi, lekko zachrypnięty głos uniósł się ku niemu.
- Wszystko w porządku, Harry. Przyszli
śmy cię stąd zabrać.
Serce Harry'ego podskoczyło. Rozpoznał i ten głos, chociaż nie słyszał go od ponad roku.
- P-profesor Lupin? - powiedział z niedowierzaniem. - To pan?
- Dlaczego wszyscy stoimy w ciemno
ściach? - powiedział trzeci głos, tym razem zupełnie nieznajomy, kobiecy.
- Lumos
Wierzchołek różdżki zapłonął roz
świetlając hol magicznym światłem. Harry zamrugał. Ludzie poniżej zgromadzili się i stóp schodów, bacznie wlepiając w niego wzrok, niektórzy wyciągając szyję by mieć lepszy widok.
Remus Lupin stał najbliżej niego. Mimo iż nadal młody, Lupin wyglądał na zmęczonego i raczej chorego. Miał więcej siwych włosów niż wtedy, kiedy Harry żegnał się z nim ostatnio, a jego szaty były bardziej połatane i wytarte niż kiedykolwiek. Niemniej jednak u
śmiechał się szeroko do Harry'ego, który również próbował się uśmiechnąć mimo iż był w niemałym szoku.
- Ooo, wygląda dokładnie tak, jak my
ślałam - powiedziała czarownica trzymająca nad głową zapaloną różdżkę. Wyglądała najmłodziej z nich. Miała bladą twarz w kształcie serca, ciemne błyszczące oczy i krótkie streczące włosy o odcieniu wściekłego fioletu. - Czołem, Harry!
- Taaa, już wiem, co miałe
ś na myśli, Remusie - powiedział łysy czarny czarodziej stojący najdalej z tyłu. Miał głęboki, powolny głos i a z jegu ucha zwisało pojedyncze złote koło. - Wygląda dokładnie jak James.
- Z wyjątkiem oczu - dodał srebrnowłosy czarodziej z tyłu o
świszczącym głosie. - Ma oczy Lily. Szalonooki Moody, który nosił długie posiwiałe włosy, a w jego nosie brakowało sporego kawałka, zezował podejrzanie w kierunku Harry'ego swoimi źle dopasowanymi oczami. Jedno oko było małe, ciemne i paciorkowate, drugie wielkie, okrągłe, elektrycznie niebieskie - magiczne oko, którym mógł patrzeć przez ściany, drzwi i na to, co działo się z tyłu jego własnej głowy.
- Czy jeste
ś całkowicie pewien, że to jest on, Lupin? - mruknął. - Byłaby to niezła perspektywa, gdybyśmy przyprowadzili ze sobą jakiegoś Śmierciożercy udającego go. Powinniśmy zapytać go o coś, co tylko prawdziwy Potter może wiedzieć. Chyba że ktoś ma ze sobą trochę Eliksiru Prawdomówności...
- Harry, jaką postać przybiera twój Patronus? - zapytał Lupin.
- Rogacz - odpowiedział nerwowo Harry.
- To on, Szalonooki - powiedział Lupin.
W pełni
świadom tego, że wszyscy ciągle gapią się na niego, Harry zszedł po schodach pakując różdżkę do tylnej kieszeni spodni.
- Nie wkładaj tam swojej różdżki, chłopcze - ryknął Moody - Co by się stało gdyby odpaliła? Wiesz, lepsi czarodzieje niż ty potracili po
śladki!
- Znasz kogo
ś, kto stracił pośladek? - fioletowowłosa kobieta spytała Szalonookiego z zainteresowaniem.
- Nieważne, po prostu trzymaj różdżkę z dala od tylnej kieszeni! - burknął Szalonooki. Elementarna zasada bezpieczeństwa dla różdżek. I nikt o nią już nie dba. Poczłapał w stronę kuchni. - I widziałem to! - dodał poirytowany, kiedy kobieta wywróciła oczami.
Lupin wyciągnął dłoń i potrząsnął ręką Harry'ego.
- Jak się masz? - spytał, przyglądając się z bliska Harry'emu.
- N-nie
źle...
Harry ledwo wierzył, że to się dzieje naprawdę. Cztery tygodnie z niczym, bez najmniejszej wskazówki co do planu zabrania go z Privet Drive i nagle cała banda czarodziejów stała wła
ściwie w domu, jakby to od dawna było ustalone. Zerknął na ludzi otaczających Lupina. Nadal przyglądali się mu gorliwie. Poczuł się bardzo zawstydzony faktem, że nie czesał włosów od czterech dni. - Jestem... macie naprawdę szczęscie, że Dursleyów nie ma - wymamrotał.
- Szczę
ście, ha! - powiedziała kobieta o fioletowych włosach. - To ja wyciągnęłam ich z domu.
Wysłałam list mugolską pocztą powiadamiający, że zostali wybrani do Ogólnokrajowego Konkursu Na Najlepiej Utrzymany Podmiejski Trawnik. Zmierzają wła
śnie na ceremonię rozdania nagród... albo przynajmniej tak im się wydaje.
Harry przelotnie wyobraził sobie twarz wuja Vernona, kiedy zdaje sobie sprawę, że nie ma czego
ś takiego jak Ogólnokrajowy Konkurs Na Najlepiej Utrzymany Podmiejski Trawnik.
- Wyjeżdzamy, prawda? - zapytał. - Niedługo?
- Niemal natychmiast - odparł Lupin. - czekamy tylko na znak.
- Dokąd jedziemy? Do Nory? - zapytał Harry z nadzieją w głosie.
- Nie do Nory, nie. - powiedział Lupin prowadząc Harry'ego w kierunku kuchni. Mały pęczek czarodziejów ruszył za nimi, wszyscy nadal z ciekawo
ścią obserwując Harry'ego. - To zbyt ryzykowne. Urządziliśmy kwaterę główną w niewykrywalnym miejscu. Zajęło to trochę czasu... Szalonooki Moody siedział na kuchennym stole pociągając z piersiówki, jego magiczne oko obracało się we wszystkich kierunkach oglądając urządzenia kuchenne Dursleyów.
- To jest Alastor Moody, Harry - kontynuował Lupin, wskazując na Moody'ego.
- Tak, wiem - powiedział Harry niewyra
źnie. - To było dziwne uczucie, być przedstawianym komuś, kogo mogłoby się wydawać, znało się od roku.
- A to jest Nymphadora...
- Nie nazywaj mnie Nymphadora, Remusie - powiedziała młoda czarownica wzdrygając się. - Po prostu Tonks.
- Nymphadora Tonks, która woli być znana jedynie pod swym nazwiskiem - dokończył Lupin. - Ty też by
ś wolał, gdyby twoja głupia matka nazwała cię Nymphadora! - mruknęła Tonks. - To jest Kingsley Shacklebolt - wskazał wysokiego czarnego czarodzieja, który ukłonił się. - Elphias Doge - czarodziej o świszczącym głosie skinął głową. - Dedalus Diggle...
- My się już spotkali
śmy - zapiszczał podekscytowany Diggle upuszczając przy okazji swój fioletowy kapelusz.
- Emmeline Vance - statecznie wyglądająca czarownica w szmaragdowozielonym szalu schyliła głowę. - Sturgis Podmore - mag o kwadratowej szczęce i grubych włosach słomkowego koloru mrugnął okiem. - I Hestia Jones. - ciemnowłosa czarownica o różowych policzkach zamachała ręką znad tostera.
Harry niezręcznie schylał głowę przed każdym, kto był mu przedstawiany. Pragnął by patrzyli gdziekolwiek, tylko nie na niego. Czuł się jakby nagle został wprowadzony na scenę. Zastanawiał się przy tym, czemu jest ich tu tak dużo.
- Zadziwiająca liczba ludzi zgłosiła się na ochotnika by przybyć tu i zabrać cię stąd - powiedział Lupin, jakby czytając w my
ślach Harry'ego. Kąciki jego ust wykrzywiły się nieznacznie.
- Tak, cóż, im więcej, tym lepiej - powiedział mrocznie Moody - Jeste
śmy twoją strażą, Potter.
- Czekamy tylko na sygnał oznajmiający, że można bezpiecznie wyruszyć. - powiedział Lupin wyglądając przez kuchenne okno. - Mamy jakie
ś piętnaście minut.
- Bardzo czy
ści ci Mugole, prawda? - powiedziała czarownica nazywana Tonks rozglądając się po kuchni z dużym zainteresowaniem. Mój ojciec urodził się w rodzinie Mugoli i jest starym niechlujem. Przypuszczam, że to róznie bywa, tak jak to jest z czarodziejami?
- Eeee... tak - powiedział Harry. - Słuchaj - powiedział odwracając się do Lupina - co się dzieje, nie mam żadnych wiadomo
ści od nikogo, co z Vol...
Kilkoro czarownic i czarodziejów wydało z siebie dziwne syczące d
źwięki. Dedalus Diggle znów upuścił swój kapelusz, a Moody ryknął - Zamknij się!
- Co? - powidział Harry.
- Nie będziemy tu o niczym dyskutować, to zbyt ryzykowne. - powiedział Moody zwracając swoje zwykłe oko na Harry'ego. Jego magiczne oko pozostało skupione na suficie. - A niech to! - dodał ze zło
ścią sięgając w górę ku magicznemu oku. - ciągle się zacina odkąd ten śmieć je nosił. I z okropnym chlupiącym dźwiękiem przypominającym wyciąganie korka ze zlewu wydobył swoje oko.
- Szalonooki, wiesz że to jest obrzydliwe, prawda? - powiedziała Tonks.
- Podaj mi, je
śli możesz, szklankę wody, Harry - poprosił Moody.
Harry podszedł do zmywarki, wyciągął czystą szklankę i napełnił ją wodą z kranu nadal gorliwie obserwowany przez bandę czarodziejów. Ich bezustanne gapienie się zaczynało mu działać na nerwy.
- Cheers! - powiedział Moody, kiedy Harry wręczył mu szklankę. Wrzucił magiczne oko do wody i potrząsnął nim w górę i w dół. Oko
śmigało dokoła spoglądając na każdego po kolei. - Chcę mieć trzysta sześćdziesięcio stopniową widoczność w powrotnej drodze.
- Jak się dostaniemy.... gdziekolwiek się wybieramy? - zapytał Harry.
- Miotły - odparł Lupin. - To jedyny sposób. Jeste
ś za młody, by móc się Aportować, na pewno obserwują sieć Fiuuuuu, a używanie nieautoryzowanego świstoklika to więcej niż nasze życie jest warte.
- Remus mówi, że dobrze latasz - powiedział Kingsley Shacklebolt swoim głębokim głosem.
- Jest doskonały - powiedział Lupin sprawdzając swój zegarek. - Tak czy siak, lepiej id
ź i spakuj się, Harry, chcemy być gotowi, kiedy dostaniemy sygnał.
- Pójdę z tobą i pomogę ci - rozpromieniła się Tonks.

harry-potter : :