Najnowsze wpisy, strona 1


lis 04 2003 Rozdzial 2: Stado sów (cz.I)
Komentarze: 0

- Że co? - spytał pusto Harry.
- Odleciał! - powiedziała Pani Figg załamując ręce - Poleciał spotkać się z kim
ś w sprawie kilku kociołków, które wypadły z tyłu miotły! Powiedziałam mu, że nie dam mu spokoju jeśli poleci, i proszę. Dementorzy! Całe szczęście, że wprowadziłam Pana Tibbles w sprawę! Ale nie mamy teraz czasu, żeby tu wystawać. Pospiesz się, natychmiast, musimy cię odstawić. Och... wszystkie te problemy, które to wydarzenie spowoduje! Zamorduję go!
- Ale - odkrycie, że jego szalona, stara sąsiadka z kotem na punkcie kotów wie kim byli Dementorzy, było niemal takim samym szokiem dla Harry'ego, jak fakt spotkania dwóch z nich w alejce. - Pani... pani jest czarownicą?
- Jestem charłakiem, o czym Mundungus doskonale wie, więc jak niby miałam pomóc ci w walce z Dementorami? Zostawił cię zupełnie bez ochrony, a przecież ostrzegałam go!
- Ten Mundungus mnie
śledził? Zaraz! To był on! To on deportował się sprzed mojego domu!
- Tak, tak, tak, ale na szczę
ście umieściłam Pana Tibbles pod samochodem, na wszelki wypadek. I Pan Tibbles przybiegł do mnie i ostrzegł mnie, ale zanim dotarłam do twojego domu, ciebie już nie było... a teraz... och... Co powie Dumbledore? Ty! - wydarła się na Dudleya, wciąż leżącego na wznak na alejce. - Podnoś ten swój tłusty tyłek z ziemi, szybko!
- Pani zna Dumbledore'a? - zapytał Harry gapiąc się na nią.
- Oczywi
ście, że znam Dumbledore'a, kto nie zna Dumbledore'a? Ale pospiesz się - ja nie będę umiała ci pomóc jeśli oni wrócą. Nigdy nie zrobiłam nic poza transmutowaniem torebki herbaty.
Nachyliła się, chwyciła jedno z masywnych ramion Dudleya w swoje pomarszczone ręce i pociągnęła.
- Wstawaj, ty bezużyteczna kupo mięsa, wstawaj!
- Ale Dudley albo nie bardzo mógł, albo nie bardzo chciał się ruszyć. Leżał dalej na ziemi z popielatą twarzą i zaci
śniętymi mocno ustami i trząsł się cały.
- Ja to zrobię.
- Harry złapał ramię Dudleya i d
źwignął go do góry. Ogromnym wysiłkiem udało mu się postawić go na nogi. Dudley zdawał się być na skraju omdlenia. Jego malutkie oczka obracały się w oczodołach, a na jego twarzy perlił się pot. W chwili, gdy Harry poddźwignął go, zachwiał się niebezpiecznie.
- Pospieszcie się! - zawołała histerycznie Pani Figg.
Harry owinął jedno z ciężkich ramion Dudleya wokół swoich ramion i pociągnął go za sobą, uginając się lekko pod ciężarem. Pani Figg zachwiała się niebezpiecznie zerkając z zaniepokojeniem za róg.
- Trzymaj swoją różdżkę w pogotowiu - powiedziała Harry'emu, kiedy wkraczali na Wisteria Walk.
- Nie ma co się teraz przejmować Regułą Dyskrecji, tak czy siak przyjdzie nam zapłacić za to, co się stało. Równie dobrze jak za smoka, mogą nas powiesić za samo jajko. A mówiąc o Zakazie stosowania Magii przez Nieletnich Czarodziejów... to wła
śnie tego najbardziej obawiał się Dumbledore... Co to jest, tam na końcu ulicy? Och, to tylko Pan Prentice... Nie chowaj różdżki, chłopcze, przecież mówię ci cały czas, że ze mnie nie będziesz miał żadnego pożytku! Nie było to łatwe, trzymać sztywno różdżkę i jednocześnie wlec ze sobą Dudleya. Harry dał kuzynowi kuksańca w żebra, ale Dudley stracił chyba jakąkolwiek ochotę na samodzielne poruszanie się. Zwisał tylko na ramiemiu Harry'ego, a jego wielkie stopy ciągnęły się po ziemi.
- Dlaczego nie powiedziała mi pani, że jest pani charłakiem, Pani Figg? - zapytał Harry dysząc z wysiłku.
- Przez cały ten czas, kiedy przychodziłem do pani... Dlaczego nie odezwała się pani ani słowem na ten temat?
- Rozkazy Dumbledore'a. Miałam uważać na ciebie, ale nie mówić nic. Byłe
ś za młody. Tak mi przykro, że miałeś ze mną takie ciężkie przejścia, Harry, ale Dursleyowie nigdy nie pozwoliliby ci przychodzić do mnie, gdyby wiedzieli, że to lubisz. Wiesz, to nie było łatwe, ale... och utrapienie - powiedziała tragicznie i znów załamała ręce - kiedy Dumbledore dowie się o tym... Jak w ogóle Mundungus mógł cię tak zostawić. Powinien być na posterunku aż do północy... Gdzie on w ogóle jest? Jak mam niby powiedzieć Dumbledore'owi co się wydarzyło? Nie umiem się aportować!
- Mam sowę, może pani ją pożyczyć. - stęknął Harry zastanawiając się, czy jego kręgosłup nie pęknie czasem pod ciężarem Dudleya.
- Nie rozumiesz, Harry! Dumbledore musi działać tak szybko jak to możliwe, Ministerstwo ma swoje sposoby wykrywania użycia magii przez nieletnich czarodziejów. Oni już na pewno wiedzą, zważ na moje słowa.
- Ale ja tylko pozbywałem się Dementorów, mysiałem użyć magii... Powinni się chyba bardziej martwić tym, co robili Dementorzy latając sobie po Wisteria Walk, nieprawdaż?
- Och, mój kochanieńki, chciałabym, żeby tak było, ale obawiam się, że... MUNDUNGUS FLETCHER, ZAMORDUJĘ CIĘ, JAK NIC!
Nagle rozległ się gło
śny trzask i silny zapach drinków pomieszany z zapachem stęchłej tabaki wypełnił powietrze, kiedy przysadzisty, nieogolony mężczyzna w postrzępionym płaszczu zmaterializował się dokładnie przed nimi.
Miał krótkie, krzywe nogi, długie, rozwichrzone, rude włosy i przekrwione, podkrążone oczy, które przydawały mu smętny wygląd basseta. W rękach trzymał srebrzyste zawiniątko, w którym Harry od razy rozpoznał Pelerynę Niewidkę.
- So tam, Figgy? - spytał zerkając raz na Panią Figg, raz na Harry'ego i Dudleya. - Ssie stało, że już nie działamy tajnie?
- Ja ci dam tajnie! - zawyła Pani Figg. - Dementorzy, ty bezużyteczy, leniwy, podstępny złodziejaszku!
- Dementorzy? - powtórzył osłupiały Mundungus - Dementorzy tutaj?
- Tak, tutaj, ty bezwarto
ściowa kupo nietoperzego łajna, tutaj! - zaskrzeczała Pani Figg.
- Dementorzy zaatakowali chłopca na twojej warcie!
- Cholercia - powiedział słabo Mundungus. - Cholercia, ja...
- ... A ty poleciałes kupować kradzione kociołki! Mówiłam, żeby
ś nie szedł? Mówiłam!
- Ja... no cóż.. ja.. - Mundungus wyglądał bardzo nieszczególnie. - bo widzisz... to... to... to była bardzo dobra okazja...
Pani Figg ramię, z którego zwisała jej sznurkowa torba i walnęła nią Mundungusa w głowę. Sądząc po brzęczeniu, jakie rozległo się dokoła, torba pełna była kociego jedzenia.
- Au, au...! spokojnie.. spokojnie, ty stara, szalona nietoperzyco! Kto
ś musi powiadomić Dumbledore'a!
- Tak... kto
ś... musi... - wrzeszczała Pani Figg, okładając torbą kociego żarcia każdy kawałek Mundungusa, jakiego udawało się jej dosięgnąć - i... le... piej... żebyś... to... był... ty... i... masz... mu... po... wie... dzieć... czemu... cie... tu... nie... bylo.. do... po... mo... cy!
- Uważaj na swoją siateczkę na włosy! - wystękał Mundungus okrywając głowę rękoma - Idę, usz idę!
I zniknął wraz z kolejnym gło
śnym trzaskiem.
- Mam nadzieję, że Dumbledore go zamorduje! - powiedziała z furią Pani Figg. - A teraz dalej, Harry, idziemy, na co czekasz?
Harry postanowił nie tracić resztek oddechu, które mu jeszcze pozostały na zwrócenie uwagi, że ledwie idzie pod ciężarem Dudleya. Podciągnął tylko półprzytomnego Dudleya i zataczając się ruszył dalej.
- Odprowadzę cię do drzwi, - powiedziała Pani Figg, kiedy skręcili w Privet Drive.
- Tak na wypadek, gdyby się okazało, że jest ich więcej w pobliżu... och, słowo daję.. co za katastrofa... i musiałe
ś walczyć z nimi sam... a Dumbledore mówił, że mamy powstrzymać cię od rzucania czarów wszelkim kosztem... cóż, przypuszczam, że nie ma co płakać nad rozlanym mlekiem. Ale wpuściliśmy kota pomiędzy myszy...
- A więc - wysapał Harry - Dumbledore kazał mnie
śledzić?
- Oczywi
ście, że kazał - powiedziała niecierpliwie Pani Figg. - Spodziewałeś się, że pozwoli ci się włóczyć gdzie popadnie samemu po tym, co się wydarzyło w czerwcu? Dobry Panie, chłopcze, a mówili mi, że jesteś inteligentny... Dobrze, właź do środka i nie ruszaj się stamtąd - powiedziała kiedy dotarli pod numer czwarty. - Myślę, że już niedługo ktoś się z tobą skontaktuje. - A co pani zamierza robić? - zapytał szybko Harry.
- Idę prosto do domu - powiedziała Pani Figg, drżąc i rozglądając się po ciemnej ulicy.
- Muszę zaczekać na dalsze instrukcje. Po prostu nie ruszaj się z domu. Dobranoc.
- Proszę zaczekać, niech pani jeszcze nie idzie! Chciałbym wiedzieć...
Ale Pani Figg już pokłusowała do domu klapiąc laczkami i grzechocząc sznurkową torbą.
- Proszę zaczekać! - krzyknął za nią Harry. Miał milion pytań, które chciał zadać komukolwiek, kto miał kontakt z Dumbledorem. Ale w przeciągu chwil Panią Figg pochłonęła ciemno
ść. Krzywiąc się Harry poprawił Dudleya na swoim ramieniu i wyruszył w powolną, bolesną drogę ścieżką przez ogródek przy domu numer 4.
Światło w korytarzu było włączone. Harry wetknął na powrót różdżkę za pasek swoich spodni, zadzwonił i obserwował rosnący zarys postać ciotki Petunii dziwnie zniekszkałcony przez pomarszczone szkło we frontowych drzwiach.
- Dudziaczek? W samą porę. Już zaczynałam się... Dudziaczku, co się stało?
Harry spojrzał z boku na Dudleya i w samą porę usunął się spod jego ramienia. Dudley kołysał się przez chwilę w miejscu, jego twarz zrobiła się zielona... po czym otworzył osta i zwymiotował na wycieraczkę.
- DUDU
Ś! Dudziaczku, co się z tobą dzieje? Vernon? VERNON!
Wuj Harry'ego wygalopował z salonu miętosząc wąsy we wszystkie strony, jak zawsze gdy był wzburzony. Pospieszył natychmiast z pomocą ciotce Petunii przeprowadzić chwiejącego sie na nogach Dudleya przez próg unikając jednocze
śnie wstąpienia w kałużę, która zostawił Dudley. - On jest chory, Vernon!
- Co jest, synu? Co się stało. Czy Pani Polkiss poczęstowała cię czym
ś zagranicznym na herbatce?
- Czemu jeste
ś cały zakurzony, kochanie? Leżałeś na ziemi?
- Czekaj... chyba nikt cię nie napadl, co synu?
Ciotka Petunia wrzasnęła.
- Na policję, Vernon! Dzwoń na policję! Dudziaczku, kochanie, mów do mamusi! Co oni ci zrobili?
W całym tym zamieszaniu nikt zdawał się nie zauważać Harry'ego, co bardzo odpowiadało jemu samemu. Udało mu się w
ślizgnąć do środka zanim wuj Vernon zatrzasnął drzwi i w czasie, gdy Dursleyowie przeprowadzali swoje hałaśliwe dochodzenie w korytarzu przed kuchnią, Harry ostrożnie i cicho ruszył ku schodom.
- Kto to zrobił, synu? Podaj nam ich imiona. Już my ich dorwiemy, nie martw sie.
- Ciii... On próbuje co
ś powiedzieć, Vernon! O co chodzi, Dudziaczku? Powiedz mamusi!
Stopa Harry'ego była już na najniższym schodku, kiedy Dudley odzyskał głos.
- On.
Harry zastygł ze stopą na schodku i z wykrzywioną twarzą w napięciu czekał na wybuch.
- CHŁOPCZE! TUTAJ!
Z mieszaniną strachu i zło
ści Harry powoli zdjął stopę ze schodka i odwrócił się w kierunku Dursleyów. Pedantycznie czysta kuchnia lśniła dziwnym, nierzeczywistym blaskiem w porównaniu z ciemnością na zewnątrz. Ciotka Petunia doprowadzała Dudleya to krzesła. Wciąż był bardzo zielony i trochę się lepił. Wuj Vernon stał przed zlewozmywakiem, gapiąc się na Harry'ego malutkimi, zwężonymi oczami.
- Co zrobiłe
ś mojemu synowi? - spytał wydając przy tym z siebie groźny pomruk.
- Nic - odparł Harry, wiedząc doskonale, że wuj Vernon i tak mu nie uwierzy.
- Co on ci zrobił, Dudu
ś? - spytała ciotka Petunia drżącym głosem ścierając wymiociny z przedniej części skórzanej kurtki Dudleya. - Czy to... czy to były... wiesz-co, kochanie? Czy on użył... tej swojej rzeczy?
Wolno, trzęsąc się, Dudley skinął głową.
- Nieprawda! - powiedział ostro Harry, kiedy ciotka Petunia zapłakała, a wuj Vernon uniósł pię
ści. - Nic mu nie zrobiłem, to nie ja, to był...
Ale dokładnie w tym momencie przez kuchenne okno wpadła skrzecząca sowa. Ledwie udało jej się ominąć czubek głowy wuja Vernona, poszybowała przez kuchnię, upu
ściła dużą pergaminową kopertę, którą niosła w swoim dziobie prosto pod nogi Harry'ego, zakręciła z gracją końcówkami skrzydeł muskając jedynie górę lodówki i wznosząc się wyleciała na zewnątrz do ogrodu.
- SOWY! - zaryczał wuj Vernon. Widoczna wyra
źnie żyła na jego skroni pulsowała ze złością, gdy z trzaskiem zamknął kuchenne okno. - ZNOWU SOWY! NIE CHCĘ JUŻ WIDZIEĆ ŻADNEJ SOWY W MOIM DOMU!
Ale Harry rozdzierał już kopertę i wyciągał ze
środka list, a jego serce łopotało gdzieś w okolicy jabłka Adama.


Drogi Panie Potter
Otrzymali
śmy informację, że wykonał Pan zaklęcie Patronusa dwadzieścia trzy minuty po dziewiątej tego wieczoru w zamieszkanym przez Mugoli obszarze i w obecności Mugola. Powaga złamania Dekertu o Zakazie Używania Magii przez Nieletnich Czarodziejów powoduje niniejszym wydalenie Pana ze Szkoły Magii i Czarów w Hogwarcie. Przedstawiciele Ministerstwa zjawią się wkrótce w miejscu Pana pobytu celem zniszczenia Pańskiej różdżki. Jako że otrzymał Pan oficjalne ostrzeżenie za wcześniejsze wykroczenie przeciwko Paragrafowi 13 Statutu Tajności Międzynarodowej Konfederacji Czarodziejów, z przykrością zawiadamiamy, że Pańska obecność jest konieczna na dyscyplinarnym przesłuchaniu w Ministerstwie Magii o 9 rano dwunastego sierpnia. Mając nadzieję, że ma się dobrze, z wyrazami szacunku Mafalda Hopkirk Biuro Niewłaściwego Użycia Magii Ministerstwo Magii.

Harry przeczytał list dwukrotnie. Był tylko niejasno świadom tego, co mówią wuj Vernon i ciotka Petunia. Wewnątrz jego głowy wszystko zlodowaciało i zdrętwiało. Jeden fakt przeniknął jego świadomość jak paraliżujące żądło. Został wydalony z Hogwartu. Wszystko było skończone. Nigdy miał już tam nie wrócić.
Spojrzał na Dursleyów. Purpurowy na twarzy wuj Vernon krzyczał nadal wymachując uniesionymi pię
ściami. Ciotka Petunia otulała ramionami Dudleya, który znów miał nudności.
Otępiały chwilowo umysł Harry'ego zdawał się budzić. Przedstawiciele Ministerstwa zjawią się wkrótce w miejscu Pana pobytu w celu zniszczenia Pańskiej różdżki. Była na to tylko jedna rada. Musiał uciekać. Natychmiast. Harry nie wiedział dokąd pój
ść, ale był pewien jednej rzeczy: w Hogwarcie, czy poza nim, potrzebował swojej różdżki. Niemal jak we śnie, wyciągnął różdżkę i odwrócił się, by wyjść z kuchni.
- Gdzie idziesz? - zawył wuj Vernon. Kiedy Harry nie odpowiedział, wystartował przez kuchnię by zablokować wyj
ście na korytarz. - Jeszcze z tobą nie skończyłem, chłopcze!
- Zejd
ź mi z drogi - powiedział cicho Harry.
- Zostaniesz tu i wyja
śnisz jak mój syn...
- Je
śli nie zejdziesz mi z drogi, rzucę na ciebie czar - powiedział Harry unosząc różdżkę.
- Nie możesz użyć tego przeciwko mnie! - warknął wuj Vernon.
- Wiem, że nie wolno wam używać tego poza tym domem wariatów, który nazywasz szkołą!
- Wła
śnie mnie wylali z tego domu wariatów - odparł Harry
- Więc mogę robić co mi się tylko podoba. Masz trzy sekundy. Raz... dwa...
Odbijający się echem TRZASK wypełnił kuchnię. Ciotka Petunia wrzasnęła, wuj Vernon zawył i zrobił unik, a Harry po raz trzeci tej nocy rozglądał się za
źródłem zamieszania, którego on nie wywołał. Zauważył je od razu: na zewnątrz, na kuchennym parapecie siedziała sówka oszołomiona i nastroszona po zderzeniu z zamkniętym oknem.
Ignorując pełne udręki wycie wuja Vernona - SOWY!!! - Harry przebiegł przez kuchnię i szarpnął okno otwierając je. Sówka wyciągnęła nóżkę, do której przywiązany był mały skrawek pergaminu, wstrząsnęła piórami i odleciała w chwili, gdy Harry odebrał list. Trzęsącymi rękami Harry rozwinął drugą wiadomo
ść, na której napisane było w wielkim pośpiechu wśród plam czarnego atramentu

 

 

Harry - Dumbledore właśnie przybył do Ministerstwa i próbuje wszystko wyjaśnić.
NIE OPUSZCZAJ DOMU CIOTKI I WUJA!
NIE UŻYWAJ JUŻ ŻADNEJ MAGII!
NIE ODDAWAJ SWOJEJ RÓŻDŻKI!
Artur Weasley


Dumbledore próbuje wszystko wyjaśnić... co to miało znaczyć? Ile władzy miał Dumbledore, by móc unieważnić polecenia Ministerstwa Magii? Czy była w takim razie szansa na to, że pozwolą mu wrócić do Hogwartu? Mały promyk nadziei rozpalił się w piersi Harry'ego niemal natychmiast zduszony przez panikę - niby jak miał odmówić złożenia różdżki bez używania magii? Będzie musiał zmierzyć się z przedstawicielami Ministerstwa, a gdyby do tego doszło, miałby szczęście, gdyby udało mu się uniknąć Azkabanu, nie mówiąc o wydaleniu.
Jego umysł pracował w przyspieszonym tempie... mógł uciekać i ryzykować schwytanie przez Ministerstwo lub zostać i czekać aż znajdą go tutaj. Znacznie bardziej kusiła go ta pierwsza my
śl, ale wiedział, że Pan Weasley życzy mu jak najlepiej z całego serca... i w końcu Dumbledorowi nie takie rzeczy udawało się już wyjaśniać.
- W porządku - powiedział Harry. - Zmieniłem zdanie, zostaję.
Usiadł przy kuchennym stole, twarzą w twarz z Dudleyem i ciotką Petunią. Dursleyowie zdawali się być zdumieni jego nagłą zmianą zdania. Ciotka Petunia desperacko popatrzyła na wuja Vernona. Żyła na jego purpurowej skroni pulsowała jak nigdy wcze
śniej.
- Skąd tu się wzięły te wszystkie niezno
śne sowy? - warknął.
- Pierwsza była z Ministerstwa Magii z informacją o wydaleniu mnie ze szkoły - powiedział Harry spokojnie. Wytężał uszy nasłuchując jakichkolwiek hałasów z zewnątrz, na wypadek gdyby przedstawiciele Ministerstwa mieli się zbliżać. Łatwiej i ciszej było odpowiadać na pytania wuja Vernona niż patrzeć jak w
ścieka się i ryczy. - Druga była od ojca mojego przyjaciela, Rona. Pracuje w Ministerstwie.
- Ministerstwo Magii? - zagrzmiał wuj Vernon. - Wasi ludzie w rządzie? O tak, to wyja
śnia wszystko, wszystko. No nic dziwnego, że ten kraj schodzi na psy!
Kiedy Harry nie odpowiedział, wuj Vernon spojrzał na niego i wykrztusił - A dlaczego cię wyrzucili?
- Bo użyłem magii.
- AHA! - zaryczał wuj Vernon, waląc pię
ścią w lodówkę, która otwarła się z hukiem. Kilka niskokalorycznych przekąsek Dudleya wypadło i rozsypało się po podłodze. - A więc przyznajesz się! Co zrobiłeś Dudleyowi?!
- Nic - powiedział Harry trochę mniej spokojnie. - To nie byłem ja...
- To ty - zamruczał niespodziewanie Dudley i wuj Vernon i ciotka Petunia oboje natychmiast zatrzepotali rękami, by uciszyć Harry'ego, pochylając się jednocze
śnie nad Dudleyem.
- Mów dalej, synu - powiedział wuj Vernon - co on ci zrobił?
- Powiedz nam, kochanie - wyszeptała ciotka Petunia.
- Skierował na mnie swoją różdżkę! - wybełkotał Dudley
- Tak, skierowałem, ale nie użyłem - zaczął ze zło
ścią Harry, ale...
- ZAMKNIJ SIĘ! - zaryczeli jednogło
śnie wuj Vernon i ciotka Petunia.
- Mów dalej, synu - powtórzył wuj Vernon poruszając w
ściekle wąsem.
- Nagle zrobiło się ciemno - powiedział Dudley ochrypłym głosem, trzęsąc się i dygocząc. - Zupełnie ciemno. A potem u-usłyszałem... głosy. W m-mojej głowie.
Wuj Vernon i ciotka Petunia wymienili pełne kompletnej grozy spojrzenie. O ile namniej lubianą przez nich rzeczą w
świecie była magia - zaraz przed sąsiadami, którzy bardziej niż oni oszukiwali łamiąc zakaz podlewania - ludzie, którzy słyszeli głosy znajdowali się w dziesiątce. Najwyraźniej myśleli, że Dudley traci rozum.
- Jakiego rodzaju rzeczy słyszałe
ś, Dudeczku? - wykrztusiła bardzo blada ciotka Petunia ze łzami w oczach.
Ale Dudley nie był w stanie powiedzieć. Zadygotał ponownie, potrząsnął swoją wielką blond głową, i pomimo tych wszystkich obaw, które opadły Harry'ego od czasu przybycia pierwszej sowy, poczuł pewne zaciekawienie. Dementorzy sprawiali, że człowiek przeżywał raz jeszcze najgorsze momenty swojego życia. Czego zmuszony był wysłuchiwać rozpieszczony, zepsuty, terroryzujący wszystkich Dudley? - Jak to się stało, że upadłe
ś, synu? - spytał wuj Vernon nienaturalnie cichym głosem osoby, która siedzi przy łożu kogoś śmiertelnie chorego.
- Potknąłem się - powiedział drżącym głosem Dudley - A potem...
Wskazał na swoją masywną pier
ś. Harry zrozumiał. Dudley pamiętał ten lepki chłód wypełniający jego płuca, kiedy wysysane są z ciebie nadzieja i szczęście.
- Potworne - wykrakał Dudley. - Zimno. Naprawdę zimno.
- OK - powiedział wuj Vernon zmuszając się do zachowania spokoju, podczas gdy ciotka Petunia zaniepokojona położyła rękę na czole Dudleya, żeby sprawdzić jego temperaturę. - Co stało się potem, Dudzik?
- Czułem... czułem... czułem... jakby... jakby...
- Jakby
ś nigdy więcej nie miał być szczęśliwy - dokończył Harry
- Tak - wyszeptał Dudley nadal się trzęsąc.
- A więc! - powiedział wuj Vernon prostując się i przywracając swemu głosowi pełną, znaczną moc. - Rzuciłe
ś na mojego syna jakiś paskudny czar, by słyszał głosy i uwierzył, że jest skazany na zagładę i cierpienie, czy coś w tym stylu, nieprawdaż?
- Ile razy mam ci jeszcze powtarzać? - powiedział Harry z oburzeniem podnosząc głos. - To nie ja! To było paru Dementorów!
- Paru co..? Co to za bzdura?
- De - men - to - rów! - powiedział Harry wolno i wyra
źnie. - Dwóch.
- A co to do diabła są ci Dementorzy?
- Strzegą więzienia dla czarodziejów, Azkabanu - powiedziała ciotka Petunia.
Po tych słowach zapadła dwusekundowa, dzwoniąca w uszach cisza, zanim Ciotka Petunia z klapnięciem zatkała ręką usta, jakby wyrwało jej się jakie
ś odrażające przekleństwo. Wuj Vernon wybałuszył na nią gały. Umysł Harry'ego zawirował. Pani Figg - to jedna sprawa... ale Ciotka Petunia???- Skąd to wiesz? - spytał zdumiony.
Ciotka Petunia wyglądała na bardzo przerażoną. Z trwogą przepraszająco popatrzyła na wuja Vernona i opu
ściła nieco rękę odsłaniając swoje końskie zęby.

[ciąg dalszy rozdziału notke wyżej]

harry-potter : :
lis 04 2003 Rozdział 1: Dudley oblakany
Komentarze: 1

Najgorętszy dzień tego lata zbliżał się ku końcowi, a senna cisza zapadała nad dużymi, kwadratowymi domami ulicy Privet Drive.... Lśniące zwykle samochody stały zakurzone na podjazdach, a szmaragdowe niegdyś trawniki pożółkły i wyschły - jako że używanie węży do podlewania zostało zakazane w związku z suszą. Oderwani od swych zwykłych zajęć - mycia samochodów i podlewania trawników - mieszkańcy Privet Drive wycofali się w cień swoich chłodnych domów, otwierając jedynie szeroko okna w nadziei na przyciągnięcie nieistniejących powiewów wiatru. Jedyną osobą przebywającą poza domem był kilkunastoletni chłopiec wyciągnięty na trawniku przed numerem czwartym.
Był szczupłym, ciemnowłosym chłopcem w okularach, który miał ten znękany, lekko niezdrowy wygląd kogoś, kto znacznie urósł w krótkim okresie czasu. Spodnie miał podarte i brudne, koszulkę rozciągniętą i wypłowiałą, a podeszwy jego butów odrywały się przy czubkach. Wygląd Harry'ego Pottera bynajmniej nie sprawiał, że był mile widziany przez sąsiadów, należeli bowiem oni do ludzi uważających, że brud i niechlujstwo powinny być prawnie napiętnowane, ale jako że dzisiejszego wieczoru ukrył się za obszernym krzakiem hydrangei, był całkiem niewidoczny dla przechodzących. Właściwie, jedynym sposobem na zauważenie go byłoby wystawienie głowy przez jego wuja Vernona lub ciotkę Petunię z okna salonu i popatrzenie prosto w dół, na klomb poniżej.
W sumie, pomyślał Harry, powinno mu się pogratulować pomysłu ukrycia się w tym miejscu. Wprawdzie nie było to zbyt wygodne leżeć na gorącej, twardej ziemi, ale z drugiej strony nikt nie gapił się na niego, zgrzytając zębami tak głośno, że nie mógł dosłyszeć wiadomości i nikt nie zadawał mu tych okropnych pytań, jak to miało miejsce za każdym razem, gdy próbował usiąść w salonie i pooglądać telewizję z ciotką i wujem.
Jakby słysząc myśli wlatujące przez otwarte okno, Vernon Dursley, wuj Harry'ego, nagle przemówił.
- Dobrze widzieć, że chłopak przestał tu przyłazić. Gdzie on się podział, tak w ogóle?
- Nie mam pojęcia - powiedziała Ciotka Petunia niepewnie.
- Nie ma go w domu. Wuj Vernon stęknął.
- "Oglądać wiadomości..." - powiedział zgryźliwie. - Chciałbym wiedzieć, co on naprawdę knuje. Tak jakby normalny chłopiec przejmował się tym, co mówią w wiadomościach - Dudley nie miał o tym zielonego pojęcia; - wątpię, czy on w ogóle wie, kto to jest premier! Tak czy siak, nie żeby było coś na temat jego ludzi w naszych wiadomościach...
- Vernon, ciszej... - powiedziała Ciotka Petunia - okno jest otwarte.
- Och, racja, przepraszam kochanie.
Dursleyowie ucichli. Harry słuchał reklamy płatków śniadaniowych Fruit 'n' Bran przyglądając się Mrs Figg, trzepniętej, uwielbiającej koty starszej pani z pobliskiej Wisteria Walk, przechodzącej się powoli spacerowym krokiem. Szeptała i mruczała coś pod nosem do siebie. Harry był bardzo zadowolony ze swojego schronienia za krzakiem, jako że Mrs Figg ostatnimi czasy na okrągło zapraszała go na herbatkę, gdy tylko spotykała go gdzieś na ulicy. Skręciła za rogiem i zniknęła z pola widzenia zanim głos wuja Vernona ponownie nadpłynął z okna.
- Dudziaczek wyszedł na herbatkę?
- Jest u Polkiss'ów - odparła Ciotka Petunia czule.
- Ma tylu małych przyjaciół, jest taki popularny...
Harry z trudem powstrzymał parsknięcie. Dursleyowie naprawdę byli zdumiewająco głupi jeśli chodziło o ich syna, Dudleya. Wierzyli w te wszystkie jego zmyślone kłamstwa o herbatce u różnych członków jego gangu każdego wieczoru letnich wakacji. Harry wiedział doskonale, że Dudley nigdzie nie chodził na herbatę. On i jego banda spędzali każdy wieczór niszcząc plac zabaw, paląc papierosy na rogach ulic i rzucając kamieniami w przejeżdzające samochody i w dzieci.
Harry widział jak to robią podczas swoich wieczornych spacerów po Little Whinging - większość wakacji spędził włócząc się po ulicach, wybierając gazety z przydrożnych śmietników. Początkowe nuty muzyki oznajmiającej wiadomości o dziewiętnastej dosięgnęły jego uszu i jego żołądek wywrócił mu się na drugą stronę. Być może dzisiaj wieczorem - po miesiącu czekania - okaże się, że to będzie TA noc.
"Rekordowa liczba wczasowiczów wypełnia lotniska po tym jak strajk hiszpańskich bagażowych trwa już drugi tydzień".
- Poślijcie ich na wieczny odpoczynek, ja bym tak zrobił - warknął Wuj Vernon, gdy spiker skończył.
Niezależnie od tego na zewnątrz, pośrodku klombu żołądek Harry'ego rozluźnił się. Gdyby cokolwiek miało się stać byłaby to pierwsza informacja wieczornych wiadomości. Śmierć i zniszczenie były zdecydowanie ważniejsze niż kłopoty wczasowiczów. Odetchnął długo i głęboko i spojrzał w piękne błękitne niebo. Każdy dzień tego lata był taki sam: napięcie, oczekiwanie, tymczasowa ulga i znów narastające napięcie i tak przez cały czas, coraz bardziej uporczywe pytanie, dlaczego nic się jeszcze nie zdarzyło.
Słuchał dalej, na wypadek gdyby w wiadomościach pojawiła się choćby mała wskazówka, nierozpoznana przez Mugoli jako to czym naprawdę było - niewyjaśnione zniknięcie, być może, albo jakiś dziwny wypadek... ale strajk bagażowych został zastąpiony przez wiadomość o suszy w Southeast ("Mam nadzieję, że ten obok słucha!" - ryknął wuj Vernon. "Z tymi jego spryskiwaczami włączanymi w trzeciej rano! "), potem o helikopterze, który niemalże rozbił się na polu w Surrey, później o rozwodzie sławnej aktorki i jej sławnego męża ("Tak jakbyśmy się interesowali ich paskudnymi sprawami...", zauważyła ciotka Petunia, która oczywiście obsesyjnie śledziła tę sprawę w każdym magazynie, na którym tylko udało się jej położyć swoje kościste dłonie). Harry przymknął oczy chroniąc je przed jaskrawym wieczornym niebem, kiedy spiker przeczytał "... i na koniec, papużka falista Bungy znalazła nowy sposób na chłód tego lata. Bungy, która mieszka w Pięciu Piórach w Bamsley nauczyła się jazdy wodnej na nartach! O szczegółach dowiemy się od Mary Dorkins, która pojechała do Bamsley...". Harry otworzył oczy. Skoro dotarli do jeżdżących na nartach wodnych papużek, to nie mogło się już pojawić nic wartego uwagi. Przetoczył się ostrożnie na brzuch i podniósł się na łokcie i kolana, przygotowując się do wyczołgania spod okna. Zdążył poruszyć się około dwóch cali, gdy kilka rzeczy nastąpiło bardzo szybko jedna po drugiej. Głośny, niosący się echem trzask przerwał senną ciszę jak wystrzał; kot wyprysnął spod zaparkowanego samochodu i umknął z pola widzenia; wrzask, potężne przekleństwo i dźwięk pękającej porcelany dobiegł z salonu Dursley'ów i jakby to był sygnał, na który Harry czekał, zerwał się on na równe nogi wyciągając jednocześnie zza paska swoich spodni cienką drewnianą różdżkę, jakby wyciągał z pochwy miecz... jednak zanim wyprostował się zupełnie czubek jego głowy zderzył się z otwartym oknem Dursley'ów. Powstały przy tym łomoy sprawił, że ciotka Petunia wykrzyknęła jeszcze głośniej.
Harry poczuł się jakby jego głowa rozpadła się na dwa kawałki. Z oczu pociekły mu łzy, zachwiał się próbując jednocześnie skupić uwagę na ulicy, by dostrzeć źródło hałasu, ale kiedy tylko udało mu się stanąć pionowo, dwie potężne purpurowe ręce sięgnęły przez okno i zacisnęły się szczelnie wokół jego gardła.
- Odłóż to! - warknął wuj Vernon do ucha Harry'ego.
- Natychmiast! Zanim ktokolwiek zobaczy!
- Zostaw mnie! - zasapał Harry. Przez kilka sekund szamotali się, Harry odciągał przypominające kiełbaski palce swojego wuja lewą ręką, prawą w dalszym ciągu mocno trzymając swoją uniesioną różdżkę. Nagle, kiedy pulsujący ból w czubku głowy Harry'ego stawał się już nie do wytrzymania, wuj Vernon zaskowyczał i puścił Harry'ego, jakby poraził go prąd elektryczny. Jakaś niewidzialna siła zdawała się przepływać przez jego bratanka, sprawiając że nie był w stanie go utrzymać. Z trudem chwytając powietrze Harry padł w przód nad krzakiem hortensji, wyprostował się i rozejrzał dokoła. Po tym, co spowodowało ten głośny trzask nie było ani śladu, ale przez pobliskie okna wyglądało kilka zaciekawionych twarzy. Harry pospiesznie wepchnął swą różdżkę w spodnie i starał się wyglądać niewinnie.
- Cudowny wieczór - wykrzyknął wuj Vernon, wymachując w kierunku Pani Numer Siedem z naprzeciwka, która wyglądała zza swych zasłon.
- Czy słyszała pani ten strzał w gaźniku przed momentem? Petunia i ja nieźle się wystraszyliśmy! Nie przestawał się szczerzyć w ten przerażający, maniakalny sposób aż wszyscy ciekawscy sąsiedzi zniknęli z okien, a wtedy uśmiech na jego twarzy zmienił się w grymas wściekłości, gdy przywoływał do siebie Harry'ego. Harry zbliżył się na kilka kroków, pilnując by zatrzymać się w miejscu, w którym wyciągnięte ramiona wuja Wernona nie mogły powrócić do duszenia go.
- Co u diabła miałeś przez to na myśli, chłopcze? - zapytał wuj Vernon rechotliwym głosem, który grzmiał od furii.
- Co miałem na myśli przez co? - zapytał Harry zimno. Dalej rozglądał się w lewo i w prawo po ulicy ciągle mając nadzieję zobaczyć osobę, która wywołała ten trzask.
- Robić hałas jak z pistoletu zaraz pod naszym...
- To nie ja wywołałem ten hałas - powiedział Harry stanowczo.
Wąska, końska twarz ciotki Petunii pojawiła się obok szerokiej, purpurowej twarzy wuja Vernona. Była sina ze wściekłości.
- Dlaczego czaiłeś się pod naszym oknem?
- Tak, tak! celna uwaga, Petunio! Co robiłeś pod naszym oknem, chłopcze?
- Słuchałem wiadomości - odparł Harry zrezygnowanym głosem
Ciotka i wuj wymienili wściekłe spojrzenia
- Słuchałeś wiadomości! Znowu?
- No cóż - powiedział Harry - wiecie, codziennie są jakieś nowe.
- Nie zgrywaj spryciarza przy mnie, chłopcze! Chcę wiedzieć co naprawdę jest grane i nie chcę słyszeć więcej tych bzdur o słuchaniu wiadomości! Wiesz wystarczająco dobrze, że o tych waszych...
- Ostrożnie, Vernon! - westchnęła ciężko ciotka Petunia i wuj Vernon sciszył swój głos, tak że Harry ledwie mógł go dosłyszeć. - o tych waszych sprawkach nie mówią w naszych wiadomościach!
- Tak ci się tylko wydaje - odparł Harry.
Przez parę sekund Dursleyowie wytrzeszczali na niego oczy, po czym ciotka Petunia powiedziała: - Jesteś okropnym małym kłamczuchem. Co niby robią te wszystkie - ona również ściszyła swój głos tak, że Harry musiał odczytać następne słowo z ruchu warg - sowy, jeśli nie przynoszą ci wiadomości?
- Aha! - powiedział wuj Vernon triumfującym szeptem.
- No wybrnij z tego, chłopcze! Jakbyśmy nie wiedzieli, że dostajesz wszystkie swoje wiadomości przez te szkodliwe ptaszyska! Harry zawahał się na chwilę. Kosztowało go wiele wysiłku powiedzenie prawdy tym razem, chociaż wuj i ciotka nie mogli wiedzieć jak fatalnie się czuł przyznając się do tego.
- Sowy... nie przynoszą mi żadnych wiadomości - powiedział bez emocji.
- Nie wierzę w to - orzekła natychmiast ciotka Petunia.
- Ani ja - dodał przekonująco wuj Vernon
- Wiemy, że znów chcesz coś spsocić - powiedziała ciotka Petunia.
- Nie jesteśmy głupi, wiesz - dołożył wuj Vernon.
- Cóż, to dopiero dla mnie wiadomość. - odparł Harry poirytowany i zanim Dursley'owie zdołali go zawołać odwrócił się na pięcie, przeszedł przez frontowy trawnik, przekroczył niski ogrodowy murek i ruszył w górę ulicy.
Miał kłopoty i wiedział o tym. Będzie musiał stanąć później przed ciotką i wujem i zapłacić karę za swą nieuprzejmość, ale w tej chwili mało go to obchodziło. Miał ważniejsze sprawy na głowie. Harry był pewien, że trzask został wywołany przez czyjeś Pojawienie się lub Zniknięcie. To był dokładnie ten sam dźwięk, jaki rozległ się wtedy, gdy Zgredek, domowy skrzat, rozpłynął się w powietrzu. Czy to możliwe, że Zgredek był tu, na Privet Drive? Czy Zgredek mógł śledzić go w tym momencie? Jak tylko pomyślał o tym, odwrócił się i popatrzył za siebie na Privet Drive, ale ulica wyglądała na zupełnie opuszczoną i Harry miał pewność co do tego. Zgredek nie wiedział jak stać się niewidzialnym.
Szedł dalej, ledwie świadom trasy, którą wybrał. Ostatnio tłukł się tymi ulicami tak często, że stopy same niosły go w ulubione miejsca. Co parę kroków oglądał się za siebie. Ktoś magiczny był przy nim, gdy leżał pośród umierających begonii ciotki Petunii, był tego pewien. Dlaczego nie porozmawiali z nim? Dlaczego nie nawiązali kontaktu? Dlaczego kryli się teraz? I wtedy, gdy uczucie frustracji osiągnęło szczyt, jego pewność zniknęła. Być może to jednak nie był magiczny dźwięk. Może tak desperacko czekał na najmniejszy znak kontaktu ze świata, do którego należał, że najzwyczajniej w świecie zbyt mocno zareagował na całkowicie zwyczajne hałasy. Skąd mógł mieć pewność, że to nie był dźwięk łamania czegoś w którymś z sąsiednich domów?
Harry czuł tępawe, omdlewające wrażenie w żołądku i zanim się spostrzegł, uczucie beznadziejności, które towarzyszyło mu przez całe lato ogarnęło go od nowa. Następnego ranka ze snu wyrwie go budzik o piątej rano, by zdążył zapłacić sobie, która dostarcza mu Proroka Codziennego - tylko jaki był sens zamawiać go dalej? Harry ledwie zerkał na pierwszą stronę przed rzuceniem go w kąt. Kiedy ci idioci z redakcji w końcu zdadzą sobie sprawę z tego, że Voldemort powrócił, będzie to wiadomość z nagłówka, a właściwie tylko to interesowało Harry'ego. Gdyby miał szczęście, przyleciałyby także sowy z listami od jego najlepszych przyjaciół, Rona i Hermiony, jednak wszelkie oczekiwania, że ich listy przyniosą jakiekolwiek wieści już dawno pogrzebał. "Nie możemy za bardzo mówić O-Wiesz-Czym, to oczywiste. Powiedziano nam, żeby nie pisać nic ważnego, na wypadek gdyby nasze listy ktoś przechwycił. Jesteśmy bardzo zajęci, ale nie możemy podać tu szczegółów. Wiele się dzieje, powiemy ci wszystko, gdy się zobaczymy..."
No właśnie, tylko kiedy mieli zamiar się z nim zobaczyć? Nikt nie przejmował się podaniem jakiejś konkretneh daty, Hermiona nabazgrała "Myślę, że zobaczymy się całkiem niedługo" na jego urodzinowej kartce, tylko jak niedługo było to niedługo?
Jak wnioskował Harry z niewyraźnych podpowiedzi w ich listach, Hermiona i Ron byli w tym samym miejscu, prawdopodobnie w domu rodziców Rona. Ledwo mógł znieść myśl o tym, że oni bawią się świetnie w Norze, podczas gdy on tkwi tu na Privet Drive. Właściwie, był tak wściekły na nich, że wyrzucił nie otwierając, dwa pudełka miodowych czekoladek, które przysłali mu na urodziny. Później tego żałował, po tym jak ciotka Petunia zaserwowała więdnącą sałatke na obiad tamtego wieczoru.
I czym się zajmowali Ron i Hermiona? Dlaczego on, Harry, nie zajmował sę niczym? Czyż nie udowodnił, że jest w stanie brać na siebie nawet więcej niż oni? Czy wszyscy zapomnieli, co zrobił? Czy to nie on był z Cedrikiem na cmentarzu, patrzył jak Cedrik umiera, czy to nie on był przywiązany do tego nagrobka i sam mało nie zginął? Nie myśl o tym, powiedział do siebie surowo po raz setny tego lata. Nie dość, że wracał na ten cmentarz w nocnych koszmarach, to jeszcze rozpamiętywał to kiedy nie spał.
Skręcił na rogu w Magnolia Crescent. W połowie drogi minął wąską alejkę przy garażu, gdzie po raz pierwszy zobaczył swojego ojca chrzestnego. Syriusz przynajmniej zdawał się rozumieć, co czuje Harry. Co prawda jego listy były równie pozbawione konkretnych wiadomości, co listy Rona i Hermiony, ale przynajmniej zawierały słowa troski i pocieszenia zamiast drażniących wskazówek i podpowiedzi: "Wiem, że to musi być frustrujące... Trzymaj się z dala od kłopotów i wszystko będzie ok... Bądź ostrożny i nie rób niczego pochopnie..."
Cóż, pomyślał Harry przechodząc przez Magnolia Crescent, skręcając w Magnolia Road i kierując się ku pogrążającemu się w ciemności placowi zabaw, postępował tak, jak radził Syriusz. Udawało mu się przynajmniej odeprzeć pokusę przywiązania swojego kufra do miotły i wystartowania do Nory samemu. Tak naprawdę Harry myślał, że jego zachowanie było bardzo dobre, biorąc pod uwagę to, jak frustrujący i budzący złość był fakt utkwienia na Privet Drive na tak długo, i chowania się po klombach w nadziei na usłyszenie czegokolwiek, co mogłoby wskazywać na to, co robi Lord Voldemort. Niemniej jednak, dość irytujące było wysłuchiwać rad, by nie być pochopnym i nierozważnym od człowieka, który odsiedział dwanaście lat w więzieniu dla czarodziejów, Azkabanie, który uciekł, próbował popełnić morderstwo, za które wcześniej był skazany, a następnie uciekł na skradzionym Hippogryfie.
Harry przeskoczył nad zamkniętą bramą parku i ruszył przez zeschły trawnik. Park był pusty, tak jak pobliskie ulice. Dotarł do huśtawek i usiadł w jedynej, której Dudley i jego przyjaciele nie zdążyli jeszcze popsuć. Owinął jedną rękę wokół łańcucha i markotnie wbił wzrok w ziemię. Już nie będzie mógł się chować w klombie Dursleyów. Jutro będzie musiał wymyślić jakiś nowy sposób, by wysłuchać wieczornych wiadomości. Póki co mógł tylko czekać na kolejną bezsenną, niespokojną noc, bo nawet jeśli udało mu się uciec od koszmarów o Cedriku, miewał niepokojące sny o długich, ciemnych korytarzach, wszystkich zakończonych ślepym zaułkiem i zamkniętymi drzwiami, co jak przypuszczał, miało związek z poczuciem uwięzienia kiedy nie spał.
Często zdarzało się, że stara blizna na jego czole zakłuła boleśnie, ale nie oszukiwał się, że Ron, Hermiona czy Syriusz przejmą się tym. W przeszłości ból był ostrzeżeniem, że Voldemort staje się znów silniejszy, ale teraz, kiedy Voldemort wrócił, mówiliby mu przypuszczalnie, że należało się tego spodziewać. "Nie ma się czym martwić... stara śpiewka...". Niesprawiedliwość takiego stwierdzenia narastała w nim tak, że miał ochotę wrzasnąć z furią. Gdyby nie on, nikt by nawet nie wiedział, że Voldemort wrócił! A jego nagrodą za to było tkwienie w Little Whinging na całe cztery tygodnie, zupełnie odciętym od magicznego świata, sprowadzonym do koczowania pośród więdnących begonii by móc usłyszeć o papużkach uprawiających jazdę na nartach wodnych! Jak Dumbledore mógł zapomnieć o nim tak łatwo? Czemu Ron i Hermiona spędzają ze sobą tyle czasu i nie pomyślą o tym, by zaprosić go do siebie? Jak długo jeszcze ma znosić rady Syriusza, że ma siedzieć spokojnie i być grzecznym chłopcem? Albo odpierać pokusę napisania do głupiego Proroka Codziennego i powiedzenia wszystkim, że Voldemort powrócił? Takie gwałtowne myśli galopowały po głowie Harry'ego i aż skręcał się w środku ze złości, gdy parna, aksamitna noc zapadała wokół niego. Powietrze przesycone było zapachem ciepłej, suchej trawy, a jedynym dźwiękiem dochodzącym do jego uszu był niski pomruk samochodów z drogi za parkowym ogrodzeniem.
Nie wiedział ile czasu minęło odkąd usiadł na huśtawcem, kiedy dźwięk głosów przerwał jego rozważania. Podniósł wzrok. Latarnie z okolicznych ulic rzucały mglisty odblask, na tyle silny, że dostrzegł grupkę ludzi wędrujących przez park. Jeden z nich śpiewał głośno prymitywną piosenkę. Pozostali co raz to wybuchali śmiechem. Miękki, tykający szum wydobywał się z kilku drogich, wyścigowych rowerów, które prowadzili ze sobą. Harry wiedział kim są. Postacią na przedzie był bez wątpienia jego kuzyn, Dudley Dursley, kierujący się do domu w towarzystwie jego wiernej bandy. Dudley był ogromny jak zwykle, ale lata ciężkiego odchudzania i odkryty nowy talent przyniosły widoczną zmianę w jego fizjonomii. Jak wuj Vernon z niekłamanym zachwytem oznajmiał każdemu, kto go słuchał, Dudley został ostatnio Międzyszkolnym Mistrzem Wagi Ciężkiem Juniorów Southeast w boksie. "Szlachetny sport", jak go nazywał wuj Vernon, sprawił, że Dudley był jeszcze bardziej przerażający niż wydawał się Harry'emu w pierwszych latach szkoły podstawowej, gdy Harry służył mu za jego pierwszy worek treningowy. Harry obecnie daleki był od strachu przed swym kuzynem, ale nadal nie uważał, by to, że Dudley uczy się uderzać mocniej i celniej było powodem do świętowania. Dzieciaki z sąsiedztwa bały się go - nawet bardziej niż bały się "tego chłopaka Potterów", który, jak zostali ostrzeżeniu, był zatwardziałym chuliganem i uczęszczał do Przybytku Św. Brutusa dla Młodocianych Recydywistów.
Harry obserwował ciemne postacie kroczące po trawie i zastanawiał się, kogo pobili dzisiaj. Rozejrzyjcie się, przyglądając się im Harry złapał się na myśleniu. "No dalej... rozejrzyjcie się... Siedzę sobie tutaj całkiem sam... Dalej, chodźcie i ulżyjcie sobie...". Gdyby kumple Dudleya zobaczyli go siedzącego tutaj, na pewno przylecieliby prosto do niego i co wtedy zrobiłby Dudley? Na pewno nie chciałby stracić twarzy przed swoją bandą, ale na pewno byłby przerażony gdyby miał sprowokować Harry'ego. To byłoby naprawdę zabawne, obserwować dylematy Dudleya, drwić z niego i z jego bezsilności i niemożności zareagowania... A gdyby któryś z pozostałych próbował uderzyć Harry'ego, był przygotowany - miał swoją różdżkę. Niech spróbują... Z przyjemnością wyładowałby część swojej frustracji na chłopcach, którzy kiedyś zamienili jego życie w piekło.
Ale nie odwrócili się, nie widzieli go, byli już prawie przy ogrodzeniu. Harry opanował chęć zawołania ich... Szukanie zaczepki nie było mądrym posunięciem... Nie wolno mu używać magii... ryzykowałby znów wydalenie ze szkoły.
Głosy gangu Dudleya ucichły w oddali. Zniknęli z pola widzenia, kierując się wzdłuż Magnolia Road. Prosze cię bardzo Syriusz, Harry pomyślał smętnie. Nic nierozważnego. Trzymam nos w swoich sprawach. Dokładnie na odwrót niż ty byś zrobił. Stanął na nogi i przeciągnął się. Ciotka Petunia i wuj Vernon zdawali się uważać, że bez względu na to, kiedy Dudley się pojawiał, była to odpowiednia pora na powrót do domu i zawsze po tej chwili było już o wiele za późno. Wuj Vernon zagroził, że zamknie Harry'ego w komórce, jeśli jeszcze kiedykolwiek wróci do domu po Dudleyu, tak więc powstrzymując ziewnięcie, nadal zachmurzony, Harry skierował się w stronę parkowej bramy.
Magnolia Road, podobnie jak Privet Drive, pełna była obszernych, kwadratowych domów, z perfekcyjnie przystrzyżonymi trawnikami, których obszerni, kwadratowi właściciele jeździli bardzo czystymi samochodami, podobnymi do samochodu wuja Vernona. Harry wolał Little Whinging nocą, kiedy przysłonięte okna tworzyły kolorowe wzory w ciemności i kiedy mógł biegać bez narażania się na wysłuchiwanie potępiającego szemrania o jego "przestępczym" wyglądzie ze strony mijanych właścicieli domów.
Szedł szybko i kiedy był mniej więcej w połowie Magnolia Road ponownie dostrzegł bandę Dudleya. Żegnali się właśnie ze sobą przy wjeździe na Magnolia Crescent. Harry skrył się w cieniu dużego bzu i czekał.
- ... kwiczał jak świnia, prawda? - mówił Malcolm śmiejąc się głośno.
- Niezły prawy hak, Wielki D - powiedział Piers.
- Jutro o tej samej porze? - spytał Dudley.
- Taaa, u mnie, starszych nie będzie - odparł Gordon.
- No to do zobaczenia - rzucił Dudley.
- Cześć, Dud!
- Heja, Wielki D!
Harry zaczekał, aż wszyscy członkowie gangu się rozejdą zanim wyruszył dalej. Kiedy ich głosy przycichły, skręcił w Magnolia Crescent i idąc bardzo szybko, wkrótce dogonił Dudleya, który spacerował beztrosko mrucząc coś pod nosem.
- Hej, Wielki D! Dudley odwrócił się.
- O... - stęknął - To ty.
- No więc od jak dawna jesteś "Wielki D"? - spytał Harry
- Odwal się - burknął Dudley odwracając się.
- Niezłe imię - powiedział Harry, śmiejąc się szyderczo i zrównując się z kuzynem. - Ale dla mnie zawsze będziesz "Kochanym Dudziaczkiem".
- Powiedziałem, ODWAL SIĘ! - wybuchnął Dudley i jego wielkie jak szynka dłonie zacisnęły się w pięści.
- A co, chłopcy nie wiedzą, że mamusia tak cię nazywa?
- Zamknij gębę.
- Jej nie mówisz, żeby się zamknęła. A na przykład Pyziaczek i Duduś Dudulek, czy tych mogę używać?
Dudley nie powiedział nic. Wysiłek powstrzymywania się od walnięcia Harry'ego wymagał pełnej samokontroli.
- To kogo pobiliście dzisiaj? - spytał Harry przestając się smiać - Kolejnego dziesięciolatka? Wiem, że stłukliście Marka Evansa dwa dni temu.
- Sam się o to prosił - warknął Dudley.
- Czyżby?
- Wyzywał mnie.
- Naprawdę? A co, powiedział, że wyglądasz jak świnia, którą nauczyli chodzić na tylnich nogach? Bo jeśli tak, to nie jest to wyzywanie, Dud, to prawda.
Mięsień w szczęce Dudleya drżał złowrogo. Harry miał ogromną satysfakcję wiedząc, jak wściekły jest Dudley. Czuł jednakoż, że wylewa swoje frustracje na kuzyna, jedyną osobę jaką miał pod ręką.
Skręcili w prawo, w wąską alejkę, gdzie Harry po raz piewszy zobaczył Syriusza i którędy można bylo dojść na skróty z Magnolia Crescent na Wisteria Walk. Była pusta i dużo ciemniejsza niż ulice, które ze sobą łączyła, bo nie było tu ulicznych latarni. Ich kroki były stłumione przez ściany garażu z jednej i wysoki płot z drugiej strony.
- Myślisz, że jesteś kimś wielkim, bo nosisz tę rzecz, prawda? - powiedział Dudley po kilku sekundach.
- Jaką rzecz?
- Tę... tę rzecz, którą chowasz.
Harry ponownie wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Nie jesteś taki głupi, na jakiego wyglądasz, co, Dud? Ale jak mniemam, gdybyś był, nie byłbyś w stanie chodzić i mówić w tym samym czasie.
Harry wyciągnął swoją różdżkę. Zobaczył jak Dudley spogląda na nią spode łba.
- Nie wolno ci jej użyć - wybuchnął natychmiast Dudley - Wiem, że nie wolno. Wywaliliby cię z tej szkoły dla dziwolągów, do której chodzisz.
- Tak? A skąd wiesz, czy nie zmienili zasad, Wielki D?
- Nie zmienili - powiedział Dudley, ale jego głos nie brzmiał całkiem przekonująco. Harry zaśmiał się łagodnie.
- Nie masz odwagi zmierzyć się ze mną bez tej rzeczy, prawda? - burknął Dudley.
- Ty za to potrzebujesz czterech kumpli za tobą zanim pobijesz dziesięciolatka. A ten tytuł bokserski, o którym tyle nawijasz... Ile lat miał twój przeciwnik? Siedem? Osiem?
- Szesnaście, dla twojej informacji - warknał Dudley - i był nieprzytomny przez dwadzieścia minut po tym jak z nim skończyłem. I był dwa razy cięższy od ciebie. Poczekaj tylko, jak powiem tacie, że wyciągnąłeś tą... rzecz...
- Teraz biegniemy ze skargą do tatusia? Czyżby jego ukochany mistrz bokserski wystraszył się okropnej różdżki Harry'ego?
- W nocy nie jesteś taki odważny - zadrwił Dudley.
- To jest noc, Dudziaczku. Tak nazywamy czas, kiedy robi się tak ciemno jak teraz.
- Mówiłem o tym, kiedy leżysz w swoim łożeczku - warknął Dudley.
Zatrzymał się. Harry również przystanął, wpatrując się w kuzyna. Nie widział zbyt wiele, ale mógł dostrzec dziwny triumfujący wyraz na wielkiej twarzy Dudleya.
- Co masz na myśli mówiąc, że nie jestem odważny w łóżku? - spytał Harry kompletnie skonsternowany.
- Niby czego mam się bać, poduszki czy czegoś?
- Słyszałem cię ostatniej nocy - wykrztusił z siebie Dudley jednym tchem. - Mówiłeś przez sen. Jęczałeś!
- Że co..? - spytał Harry, ale poczuł zimne, nieprzyjemne uczucie w żołądku. Ostatniej nocy w snach był znów na cmentarzu.
Dudley aż szczeknął ze śmiechu, po czym wysokim, łkającym głosem zapiszczał - "Nie zabijaj Cedrika! Nie zabijaj Cedrika!". Kto to jest Cedrik? Twój chłopak?
- Ja... kłamiesz! - powiedział Harry automatycznie. Ale poczuł, że zaschło mu w ustach. Wiedział, że Dudley nie kłamie - bo skąd mógł wiedzieć o Cedriku?
- "Tato! Pomóż mi, tato! On mnie zabije, tato! Buuuuuuu!"
- Zamknij się - powiedział cicho Harry. - Ostrzegam cię, zamknij się!
- "Tatusiu, przyjdź i pomóż mi! Mamusiu, pomóż, pomóż! On zabił Cedrika! Tato, ratuj! On chce..." Nie wskazuj tym czymś na mnie!
Dudley cofnął się, opierając plecami o mur. Harry celował różdżką dokładnie w serce Dudleya. Czuł niemalże czternaście lat nienawiści do Dudleya pulsujące w jego żyłach - och... czego by nie dał, by uderzyć teraz, rzucić w niego czarem tak dokładnie, że musiałby się czołgać do domu jak robak, kompletnie głupi...
- Nigdy więcej nie mów o tym - warknął Harry. - Rozumiesz co do ciebie mówię?
- Celuj tym czymś gdzie indziej!
- Spytałem, czy rozumiesz, co do ciebie mówię?
- Skieruj to gdzie indziej!
- ROZUMIESZ, CZY NIE?!
- ZABIERAJ TO COŚ ODE MNIE - Dudley wydał z siebie dziwny, drżący oddech, jakby go ktoś oblał lodowatą wodą.
Coś się stało z nocą. Usiane gwiazdami ciemnogranatowe niebo nagle stało się kompletnie czarne, pozbawione jakiegokolwiek światła. Gwiazdy, księżyc, mgliste latarnie na obu końcach alejki zniknęły. Ucichły odległy pomruk samochodów i cichy szmer drzew. Ciepły, łagodny wieczór nagle stał się przenikliwie zimny. Zostali otoczeni przez całkowitą, nieprzenikliwą, cichą ciemność, jakby jakiś olbrzym zrzucił na całą alejkę grubą, lodowatą powłokę, oślepiając ich.
Przez ułamek sekundy Harry myślał, że niechcący rzucił jakiś czar, niezależnie od faktu, że musiał się naprawde mocno powstrzymywać, by tego nie zrobić. Po chwili jednak rozsądek wziął górę - nie miał takiej mocy, by móc zgasić gwiazdy. Odwrócił głowę w jedną i w drugą stronę, próbując dostrzec cokolwiek, ale ciemność przysłoniła mu oczy, jak nieważka zasłona.
Przerażony głos Dudleya zabrzmiał w uchu Harry'ego.
- C-co r-r-robisz? P-przestań!
- Nic nie robię! Zamknij się i nie ruszaj się!
- J-ja n-nic nie widzę! Oślepłem! Ja...
- Powiedziałem zamknij się!
Harry stał nieruchomo jak pień, odwracając niewidzące oczy raz w prawo raz w lewo. Chłód był tak intensywny, że cały się trząsł. Na rękach wyszła mu gęsia skórka, a ciemne włosy z tyły głowy stanęły dęba. Otworzył oczy tak szeroko jak tylko mógł, ślepo wpatrując się w ciemność dokoła. To było niemożliwe... Nie mogli byc tutaj... Nie w Little Whinging... Wytężył słuch... Usłyszałby ich zanim by ich zobaczył...
- P-powiem t-tacie! - zaskomlał Dudley - G-gdzie jesteś? C-co r-robisz?
- Zamkniesz się? - syknął Harry - Próbuję słu...
Przerwał. Właśnie usłyszał to, czego się obawiał. W alejce, poza nimi, było jeszcze coś, coś co wydawało z siebie długie, ochrypłe, wstrząsające oddechy. Stojąc i trzęsąc się w mroźnym powietrzu, Harry poczuł przerażające szarpnięcie trwogi.
- S-skończ z tym! Przestań! W-walnę cię, obiecuję, w-walnę!
- Dudley, zamknij...
CHLAST!.
Pięść trafiła Harry'ego z boku głowy unosząc go niemal w powietrze. Małe białe światełka zaiskrzyły mu przed oczami. Po raz drugi w przeciągu godziny Harry poczuł, jakby jego głowa została rozłupana na dwoje. W następnej chwili wylądował twardo na ziemi i różdżka wypadła mu z rąk.
- Ty kretynie, Dudley! - wyjęczał Harry, jego oczy powilgotniały od bólu, kiedy gramolił się na ręce i kolana, rozglądając się gorączkowo w ciemności. Usłyszał oddalającego się nieudolnie Dudleya, potykającego się i uderzającego w płoty przy alei. - DUDLEY, WRACAJ! BIEGNIESZ WPROST NA TO! Nagle rozległ się potworny, piskliwy wrzask i kroki Dudleya zatrzymały się. W tym samym momencie Harry poczuł przerażający chłód za sobą, który mógł oznaczać tylko jedną rzecz. I było ich więcej niż jeden.
- DUDLEY, TRZYMAJ GĘBĘ NA KŁÓDKĘ! COKOLWIEK ROBISZ, NIE WOLNO CI OTWIERAĆ UST!
- Różdżka - Harry wyszeptał gorączkowo, a jego ręce błądziły po ziemi jak pająki.
- Gdzie jest ta różdżka, no dalej lumos!. Wypowiedział zaklęcie automatycznie, w desperacko potrzebując światła, które pomogłoby mu w jego poszukiwaniach... i ku jego niewyobrażalnej uldze, światło pojawiło się kilka cali od jego prawej dłoni - zapłonął czubek jego różdżki. Harry chwycił ją, zerwał się na nogi i odwrócił. Jego żołądek wywrócił się na zewnątrz.
Potężna, zakapturzona postać sunęła płynnie ku niemu, unosząc się nad ziemią. Nie widać było twarzy, spod szat nie wyglądała żadna stopa. Cofając się Harry uniósł różdżkę.
- Expecto patronum!
Srebrna smużka mgły wystrzeliła z wierzchołka różdżki i Dementor zwolnił, ale zaklęcie nie zadziałało prawidłowo. Potykając się o własne stopy Harry dalej wycofywał się przed nachylającym się nad nim Dementorem. Panika mgłą zasnuwała jego umysł - skoncentruj się!. Para szarych, obślizgłych, okrytych świerzbem rąk wysunęła się spod szat Dementora i sięgnęła ku niemu. Gwałtowny hałas wypełnił uszy Harry'ego.
- Expecto patronum!
Jego własny głos był przytłumiony i odległy. Kolejna smużka srebrnego dymu, mniejsza niż ostatnia, wypłynęła z różdżki - nie mógł już tego zrobić, nie mógł rzucić czaru. Wewnątrz jego głowy rozległ się śmiech, mrożący, wysoki śmiech. Czuł smród zgniłego, śmiertelnie zimnego oddechu Dementora wypełniający jego płuca, duszący go - myśl.... coś szczęśliwego... Ale nie było w nim szczęścia... Lodowate palce Dementora zbiżały się do jego gardła, śmiech w jego głowie narastał, stawał się coraz głośniejszy i nagle w jego umyśle przemówił głos: - Ukłoń się śmierci, Harry... To może nawet nie będzie bolało... Nie wiem, nigdy nie umarłem... Nigdy już miał nie zobaczyć Rona i Hermiony... - i nagle ich twarze rozbłysły jasno w jego umyśle, kiedy walczył o oddech.
- EXPECTO PATRONUM!
Potężny srebrny jeleń wystrzelił z czubka różdżki Harry'ego. Jego rogi pochwyciły Dementora w miejscu, gdzie zwykle jest serce i odrzuciły go tył, nieważkiego jak ciemność. Rogacz zaszarżował i Dementor zwiał pokonany.
- TĘDY! - wykrzyknął Harry w kierunku jelenia. Okręcił się i wystartował aleją trzymając w górze zapaloną różdżkę. - DUDLEY? DUDLEY!
Przebiegł raptem tuzin kroków, kiedy znalazł się przy nich: Dudley leżał skulony na ziemi zakrywając ramieniem twarz. Drugi Dementor przykucał nisko nad nim, trzymając jego nadgarstki w swoich obślizgłych rękach, rozchylając je wolno, niemal z uczuciem, opuszczając swą zakapturzoną głowę w kierunku twarzy Dudleya, jakby chciał złożyć na niej swój pocałunek.
- NA NIEGO! - wykrzyknął Harry i z gwałtownym, grzmiącym dźwiękiem przygalopował ku niemu srebrny jeleń. Pozbawiona oczu twarz Dementora była o cal od ust Dudleya, kiedy srebrzyste rogi pochwyciły go. Dementor został wyrzucony w powietrze i jak jego poprzednik wzniósł się gwałtownie i zniknął w ciemnościach. Rogacz pokłusował do końca alei i rozpłynął się w srebrnej mgle.
Księżyc, gwiazdy i uliczne latarnie zalśniły ponownie blaskiem. Ciepły powiew wiatru omiótł aleję. Szum drzew w sąsiednich ogrodach i odległy huk samochodów na Magnolia Crescent wypełniły znów powietrze. Harry stał nieruchomo, wszystkie jego zmysły wibrowały przyzwyczajając się do nagłego powrotu do normalności. Po chwili zdał sobie sprawę z tego, ze koszulka przylega do jego ciała - był oblany potem. Nie mógł uwierzyć w to, co właśnie się stało. Dementorzy tutaj, w Little Whinging. Dudley leżał skulony na ziemi, łkając i trzęsąc się. Harry schylił się nad nim, żeby zobaczyć czy jest w stanie się podnieść i wtedy usłyszał za sobą głośne dźwięki zbliżających się kroków. Instynktownie podnosząc różdżkę obrócił się na pięcie, by stanąć twarzą w twarz z nadchodzącym. Mrs Figg, szurnięta stara sąsiadka, nadchodziła dysząc przeraźliwie. Jej posiwiałe włosy wymykały się spod siatki, którą miała na głowie, pobrzekująca torba na zakupy huśtała się na nadgarstku, a stopy wystawały w połowie z kraciastych kapci. Harry miał zamiar szybko ukryć swą różdżkę przed jej wzrokiem, ale...
- Nie odkładaj jej, głupi chłopcze! - zaskrzeczała - Co jeśli w pobliżu jest ich więcej? Och... zatłukę Mundungusa Fletchera.

harry-potter : :
lis 04 2003 zakon feniksa
Komentarze: 2

zalozylam tego bloga zeby podzielic sie z wami tlumaczeniem piatego tomu przygod harrego pottera..kim jestem ja to niewazne.. wazne, ze w sieci trudno znalesc tlumaczenie V tomu wiec skoro ja je mam to czemu mialbym sie nei dzileic??

tylko wlasnie zastanawiam sie w jakiej kolejnosci je wklejac.. czy od 1 do 38 rozdzialu (tak ze pod koniec pierwszy rozdzial bedzie na koncu) czy w druga strone, tak ze jak wkleje juz wszystko to bedzie sie lepiej czytac.. pomysle jeszcze.. zobacze.. a moze ktos mi pomoze podjac decyzje?? czekam:))

harry-potter : :