Archiwum listopad 2003


lis 11 2003 Rozdział 4: Grimmauld Place Numer Dwanascie...
Komentarze: 4

Fred westchnął głęboko.
- Szkoda. Naprawdę marzyłem o tym, by dowiedzieć się, co kombinuje stary Snape.
- Snape! - krzyknął szybko Harry. - To on jest tutaj?
- Taaa - powiedział George, ostrożnie zamykając drzwi i siadając na jednym z łóżek. Fred i Ginny też usiedli. - Składa raport. Ści
śle tajny.
- Kretyn - dodał leniwie Fred.
- Jest teraz po naszej stronie. - powiedziała Hermiona z wyrzutem.
Ron prychnął. - Ale nadal jest kretynem. Ten sposób, w jaki patrzy na nas kiedy nas widzi...
- Bill też go nie lubi - powiedziała Ginny tak, jakby to przesądzało sprawę.
Harry nie był pewien, czy jego już gniew ostygł, ale głód informacji przewyższał w tej chwili chęć dalszego krzyczenia. Zatopił się w łóżku naprzeciw reszty.
- Bill jest tutaj? - spytał. - My
ślałem, że pracował w Egipcie?
- Złożył podanie o pracę biurową, by móc przyjechać do domu i pracować dla Zakonu - powiedział Fred. - Mówi, że brakuje mu grobowców, ale - na jego ustach rozkwitł u
śmieszek - są też dobre strony.
- Co masz na my
śli?
- Pamiętasz starą Fleur Delacour? - spytał George. - Dostała pracę u Gringotta "zieby poprawici
śfuj angilśki".
- I Bill udziela jej mnóstwo prywatnych lekcji - zachichotał Fred.
- Charlie też należy do Zakonu - powiedział George. - ale on wciąż siedzi w Rumunii. Dumbledore chce zwerbować tylu zagranicznych czarodziejów ile to możliwe, więc Charlie w wolnych chwilach stara się łapać kontakty.
- A Percy nie mógłby tego robić? - zapytał Harry. Z tego co słyszał ostatnio, trzeci z braci Weasleyów pracował w Departamencie Międzynarodowej Magicznej Współpracy w Ministerstwie Magii.
Na słowa Harry'ego wszyscy Weasleyowie i Hermiona wymienili złowrogo znaczące spojrzenia.
- Cokolwiek by się działo, nie wspominaj Percy'ego przy Mamie i Tacie - powiedział Ron napiętym głosem.
- Dlaczego?
- Bo za każdym razem, gdy pada imię Percy'ego, Tata niszczy to, co akurat trzyma w rękach, a Mama zaczyna płakać - powiedział Fred.
- To jest okropne - powiedziała smutno Ginny.
- My
ślę, że wszyscy mamy go dosyć. - powiedział George z nietypowo brzydkim wyrazem twarzy.
- Co się stało? - spytał Harry.
- Percy i Tata mieli sprzeczkę - odpowiedział Fred. - Jeszcze nigdy nie widziałem Taty sprzeczającego się z nikim w ten sposób. Zwykle to Mama krzyczy.
- To wydarzyło się w pierwszym tygodniu po zakończeniu roku szkolnego - powiedział Ron. - Zbierali
śmy się właśnie, by przybyć tu i przyłączyć się do Zakonu. Percy przyjechał do domu i powiedział nam, że dostał awans.
- Żartujesz? - nie dowierzał Harry. Mimo że doskonale wiedział, że Percy był chorobliwie ambitny, miał wrażenie, że nie odniósł on większego sukcesu w swojej pierwszej pracy w Ministerstwie Magii. Percy popełnił do
ść poważne przeoczenie, nie zauważając, że jego szef jest pod kontrolą Lorda Voldemorta (nie żeby Ministerstwo w to wierzyło - wszyscy myśleli, że Pan Crouch oszalał).
- Tak, wszyscy się zdziwili
śmy - powiedział George - bo Percy miał mnóstwo kłopotów z powodu Croucha, było dochodzenie w tej sprawie i w ogóle. Mówili, że Percy powinien zdać sobie sprawę, że Crouch zwariował i poinformować o tym zwierzchnika. Ale znasz Percy'ego, Crouch powierzył mu kierownictwo, a on nie zamierzał narzekać z tego powodu.
- Więc jak to się stało, że go awansowali?
- Dokładnie nad tym samym się zastanawiali
śmy - powiedział Ron, który bardzo się starał utrzymywać normalną konwersację, po tym jak Harry przestał krzyczeć. - Wrócił do domu bardzo zadowolony z siebie, nawet bardziej niż zwykle, o ile można to sobie w ogóle wyobrazić, i powiedział Tacie, że zaoferowano mu posadę w samym biurze Knota. Naprawdę nieźle jak na kogoś raptem rok po skończeniu Hogwartu: Młodszy Asystent Ministra. Spodziewał się, że Tata będzie pod wrażeniem. Tak myślę.
- Tyle, że Tata nie był - dodał ponuro Fred.
- Dlaczego nie? - spytał Harry.
- No cóż, najwyra
źniej Knot szalał po Ministerstwie upewniając się, że nikt nie ma żadnego kontaktu z Dumbledorem - powiedział George.
- Widzisz, imię Dumbledore'a to bagno w tych dniach w Ministerstwie. - dodał Fred. - Oni wszyscy my
ślą, że on tylko sprawia problemy mówiąc, że Sam-Wiesz-Kto powrócił.
- Tato mówi, że Knot postawił sprawę jasno, że ktokolwiek stoi po stronie Dumbledore'a, może wyczy
ścić swoje biurko. - powiedział George. - Problem w tym, że Knot podejrzewa Tatę, wie że Tata przyjaźnił się z Dumbledorem i na dodatek zawsze myślał, że Tat jest troche dziwakiem z powodu jego obsesji dotyczącej Mugoli.
- Ale co to ma wspólnego z Percym? - spytał Harry zakłopotany.
- Już do tego dochodzę. Tata sądzi, że Knot chce mieć Percy'ego w swoim biurze tylko dlatego, że chce go użyć do szpiegowania rodziny... i Dumbledore'a.
Harry wydał z siebie niski gwizd.
- Założę się, że Percy'emu spodobało się to.
Ron za
śmiał się dość fałszywie.
- Kompletnie oszalał. Powiedział... no cóż, powiedział mnóstwo okropnych rzeczy. Powiedział, że musiał walczyć z fatalną reputacją Taty odkąd tylko znalazł się w Ministerstwie i że Tata nie ma ambicji i że to dlatego zawsze byli
śmy... no wiesz... chodzi o to, że nie mieliśmy dużo pieniędzy...
- Co? - spytał Harry nie dowierzając, a Ginny wydała z siebie d
źwięk jaki wydaje rozgniewany kot.
- Wiem - powiedział Ron cichym głosem. - A dalej zrobiło się jeszcze gorzej. Powiedział, że Tata jest idiotą kręcąc się wokół Dumbledore'a, że Dumbledore pakuje się w wielkie kłopoty i Tata poleci wraz z nim i że on, Percy, wie, wobec kogo powinien być lojalny - wobec Ministerstwa. I że je
śli Mama i Tata mają zamiar zdradzić Ministerstwo, to on upewni się, by wszyscy dowiedzieli się, że on nie należy już więcej do naszej rodziny. I spakował swoje rzeczy tej samej nocy i wyjechał. Mieszka teraz tu w Londynie.
Harry zaklął pod nosem. Zawsze najmniej lubił Percy'ego ze wszystkich braci Rona, ale nigdy nie wyobrażał sobie, że mógłby on powiedzieć co
ś takiego do Pana Weasley.
- Z Mamą już jest ok - powiedział smętnie Ron. - Wiesz, płacz i te sprawy. Przyjechała do Londynu spróbować porozmawiać z Percym, ale zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Nie wiem, co robi, gdy spotyka Tatę w pracy, przypuszczam, że go ignoruje.
- Ale przecież Percy musi wiedzieć, że Voldemort powrócił - powiedział wolno Harry. - Nie jest głupi, musi wiedzieć, że wasza mama i wasz tata nie ryzykowaliby wszystkiego, gdyby nie mieli dowodu.
- No tak, twoje imię zostało wyciągnięte w pierwszym rzędzie - powiedział Ron, rzucając Harry'emu ukradkowe spojrzenie. - Percy powiedział, że jedynym dowodem jest twoje słowo i... nie wiem... on chyba nie uważa, że to wystarczy.
- Percy traktuje poważnie Proroka Codziennego. - powiedziała cierpko Hermiona, a wszyscy inni przytaknęli.
- O czym wy mówicie? - spytał Harry rozglądając się po nich. Wszyscy obserwowali go nieufnie.
- Czy... czy ty nie dostawałe
ś Proroka Codziennego? - zapytała nerwowo Hermiona.
- Dostawałem! - odparł Harry.
- A czy... eee... czytałe
ś go uważnie? - spytała Hermiona z rosnącym niepokojem.
- Nie od deski do deski. - powiedział Harry broniąc się. - Gdyby mieli donie
ść cokolwiek na temat Voldemorta, to byłaby to wiadomość z pierwszych stron, nie?
Wszyscy wzdrygnęli się na d
źwięk imienia Voldemorta. Hermiona pospieszyła z wyjaśnieniem. - No... Musiałbyś czytać od deski do deski, żeby to wychwycić, ale oni... hmm... wspominajć o tobie kilka razy w tygodniu.
- Ale zobaczyłbym...
- Nie, je
śli czytywałeś tylko pierwszą stronę, nie zobaczyłbyś - powiedziała Hermiona potrząsając głową. - Nie mówię o wielkich artykułach. Oni tylko wspominają o tobie, jakbyś był chodzącym żartem.
- O czym ty...?
- Wła
ściwie, to bardzo podłe - powiedziała Hermiona zmuszając się do spokoju. - Wykorzystują bzdury od Rity.
- Ale ona nie pisze już więcej dla nich, prawda?
- Och nie, dotrzymuje obietnicy - nie żeby miała inne wyj
ście - dodała Hermiona z satysfakcją. - Ale położyła podstawy pod to, co próbują robić teraz.
- To znaczy co? - spytał niecierpliwie Harry.
- OK, wiesz, że napisała o twoim załamaniu nerwowym i o tym, że pobolewa cię blizna i takie tam?
- Jasne - powiedział Harry, który nie zamierzał szybko zapomnieć historii, które Rita Skeeter wypisywała na jego temat.
- No więc, piszą o tobie, jakby
ś był jakąś oszukaną, potrzebującą uwagi osobą, która myśli, że jest jakimś tragicznym bohaterem lub kimś takim. - powiedziała Hermiona bardzo szybko, jakby to miało być mniej nieprzyjemne dla Harry'ego wysłuchać szybko tych faktów. - Ciągle wplatają jakieś fałszywe komentarze na twój temat. Jeśli pojawia się jakaś mocno naciągana historia, piszą coś w stylu: opowieść warta Harry'ego Pottera. A jeśli komuś przytrafi się jakiś zabawny wypadek czy coś, piszą: miejmy nadzieję, że nie nabawi się blizny na czole, bo inaczej wkrótce będziemy zmuszeni uwielbiać go.
- Ale ja nie chcę, żeby kto
ś wielbił... - rozpoczął gorączkowo Harry
- Wiem, że nie chcesz - powiedziała szybko wystraszona Hermiona. - Wiem, Harry. Ale czy nie widzisz, co robią? Chcą z ciebie zrobić kogo
ś, komu nikt nie uwierzy. Założę się o wszystko, że stoi za tym Knot. Chcą, by czarodzieje na ulicach myśleli, że jesteś tylko jakimś głupim chłopakiem, który jest kiepskim żartem, który opowiada absurdalne historie, bo podoba mu się, że jest sławny i chce, by dalej tak było.
- Nie prosiłem... nie chciałem... Voldemort zabił moich rodziców! - wybełkotał Harry. - Zostałem sławny, bo zamordował moją rodzinę, ale nie udało mu się zabić mnie! Kto chciałby być sławny z tego powodu? Czy nie wydaje im się, że wolałbym raczej, żeby to się nigdy...
- Wiemy, Harry - zapewniała gorliwie Ginny.
- I oczywi
ście nie napisali ani słowa o tym, że zaatakowali cię Dementorzy. - powiedziała Hermiona. - Ktoś kazał im siedzieć cicho. To powinna być naprawdę duża historia - Dementorzy, którzy wyrwali się spod kontroli. Nie podali nawet, że złamałeś Międzynarodową Klauzulę Tajności. Myśleliśmy, że to zrobią, to by idealnie grało z twoim wizerunkiem - kolejny głupi popis. Myślimy, że wstrzymują się do czasu aż zostaniesz wydalony ze szkoły, wtedy naprawdę ruszą do ludzi - to znaczy, jeśli zostaniesz wydalony, oczywiście. - kontynuowała pospiesznie. - Ale naprawdę nie powinieneś, o ile respektują swoje własne prawa, to nie mają zarzutów przeciwko tobie.
Wrócili do przesłuchania i Harry nie chciał o tym my
śleć. Rozmyślał jak zmienić temat, ale przed koniecznością znalezienia innego tematu uratował go zbliżający się odgłos kroków po schodach.
- Oho.
Fred szarpnął mocno Wydłużalne Uszy. Rozległ się jeszcze jeden gło
śny trzask i on i George zniknęli. Kilka sekund później w drzwiach sypialni pojawiła się Pani Weasley.
- Spotkanie zakończone, możecie już zej
ść na dół i zjeść obiad. Wszyscy strasznie chcą cię zobaczyć, Harry. A kto zostawił wszystkie te Łajnobomby przy kuchennych drzwiach?
- Krzywołap - powiedziała bezczelnie Ginny. - Uwielbia się nimi bawić.
- Och - odezwała się Pani Weasley - My
ślałam, że to Stforek, ciągle robi jakieś dziwaczne rzeczy w tym stylu. A teraz pamiętajcie o ściszonych głosach w hallu na dole. Ginny, twoje ręce są brudne, co ty nimi robiłaś? Idź i umyj je przed obiadem, proszę.
Ginny wykrzywiła się w kierunku pozostałych i podążyła za swoją mamą wychodząc z pokoju, zostawiając Harry'ego samego z Ronem i Hermioną. Oboje obserwowali go z lękiem, jakby bali się, że kiedy wszyscy sobie poszli, znów zacznie na nich krzyczeć. Ich podenerwowany widok sprawił, że zrobiło mu się trochę wstyd.
- Słuchajcie... - wymamrotał, ale Ron potrząsnął głową, a Hermiona powiedziała cicho - Wiedzieli
śmy, że będziesz zły, Harry, naprawdę nie winimy cię za to, ale musisz zrozumieć, próbowaliśmy wyperswadować Dumbledore'owi...
- Tak, wiem - odparł krótko Harry. Szukał w my
ślach tematu, który nie dotyczyłby swojego dyrektora, bo na każde jedno wspomnienie o Dumbledorze, we wnętrznościach Harry'ego na nowo rozpalał się gniew.
- Kim jest Stforek? - zapytał.
- Skrzat domowy, który tu mieszka - odparł Ron - Kompletny
świr. Nigdy takiego nie spotkałem.
Hermiona spojrzała na ROna z dezaprobatą.
- On nie jest
świrem, Ron.
- Jego życiową ambicją jest mieć odciętą głowę i przymocowaną na tabliczce, tak jak jego matka - powiedział poirytowany Ron. - Uważasz to za normalne, Hermiono?
- Noo... cóż, je
śli jest trochę dziwny, to nie jego wina.
Ron obrócił oczy na Harry'ego.
- Hermiona nadal nie poddała się, je
śli chodzi o WESZ.
- To nie jest WESZ! - powiedziała Hermiona gorączkowo. - To jest Stowarzyszenie Walki o Emancypację Skrzatów Zniewolonych. I to nie tylko ja, Dumbledore też mówi, że powinni
śmy być uprzejmi dla Stforka.
- Tak, tak, jasne - powiedział Ron - Dalej, umieram z głodu.
Ruszył pierwszy do wyj
ścia i na piętro, ale zanim zeszli po schodach...
- Zatrzymajcie się! - wykrztusił Ron wyrzucając ramię by powstrzymać Harry'ego i Hermionę przed dalszym schodzeniem. - Nadal są w hallu, może uda nam się co
ś usłyszeć.
Wszyscy troje wyjrzeli uważnie znad poręczy. Ponury korytarz poniżej wypełniony był czarownicami i czarodziejami, włączając w to wszystkich strażników Harry'ego. Szeptali do siebie podekscytowaniu. W samym
środku grupy Harry dostrzegł ciemne, przetłuszczone włosy i wydatny nos swojego najmniej lubianego nauczyciela w Hogwarcie, Profesora Snape'a. Harry wychylił się dalej ponad balustradą. Był bardzo ciekaw, co robi Snape dla Zakonu Feniksa...
Cienki kawałek żyłki w kolorze ciała opu
ścił się przed oczami Harry'ego. Spoglądając w górę dostrzegł Freda i George'a na piętrze powyżej, uważnie opuszczających Wydłużalne Ucho w kierunku ciemnego kłębowiska ludzi na dole. Jednakże chwilę później, wszyscy oni ruszyli w kierunku frontowych drzwi i zniknęli z pola widzenia.
- Choroba! - Harry usłyszał szept Freda, wciągającego spowrotem Wydłużalne Ucho.
Usłyszeli, jak wej
ściowe drzwi otwierają się i zamykają.
- Snape nigdy tu nie jada - powiedział cicho Ron do Harry'ego. - I dzięki Bogu. Chod
źmy.
- I nie zapominaj, żeby być cicho w hallu, Harry - wyszeptała Hermiona.
Kiedy mijali rząd skrzacich głów na
ścianie, zobaczyli Lupina, Panią Weasley i Tonks przy frontowych drzwiach. Zamykali magicznie mnóstwo zamków i zasuwek za tymi, którzy właśnie wyszli.
- Jemy w kuchni na dole - szepnęła Pani Weasley spotykając ich u stóp schodów.
- Harry, kochanie, wystarczy przej
ść na paluszkach przez korytarz i przejść przez te drzwi...
TRZASK!
- Tonks! - zawołała poirytowana Pani Weasley oglądając się za siebie.
- Przepraszam! - zapłakała Tonks, leżąca płasko na podłodze. - To przez ten głupi stojak na parasolki, już drugi raz wywróciłam się przez ...
Ale reszta jej słów utonęła w potwornym, rozdzierającym uszy, mrożącym krew w żyłach skrzeku.
Przeżarte przez mole aksamitne zasłony, które mijał wcze
śniej rozwiały się, ale nie było za nimi żadnych drzwi. Przez ułamek sekundy Harry'emu wydawało się, że spogląda przez okno, okno za którym stara kobiera w czarnej czapce krzyczy i krzyczy, jakby ją ktoś torturował. Po czym zdał sobie sprawę, że to po prostu naturalnej wielkości portret, najbardziej realistyczny i najbardziej nieprzyjemny, jaki zdarzyło mu się widzieć w życiu.
Stara kobieta
śliniła się, jej oczy obracały się, pożółkła skóra jej twarzy naprężała się kiedy tak darła się w niebogłosy. Na całej długości korytarza inne portrety pobudziły się i zaczęły wtórować krzykiem, tak że Harry zmrużył oczy od hałasu i zasłonił rękami uszy.
Lupin i Pani Weasley wystrzelili naprzód i próbowali zaciągnąć zasłony przed starą kobietą, ale nie mogli się zbliżyć, a ona zaskrzeczała jeszcze gło
śniej wymachując wyposażonymi w pazury rękami jakby chciała rozedrzeć ich twarze.
- Męty! Śmiecie! Produkty uboczne brudu i niegodzowo
ści! Mieszańce, Mutanty, dziwadła, wynoście się stąd! Jak śmiecie plugawić dom moich ojców...
Tonks przepraszała ciągle, podnosząc olbrzymią, ciężką trollą nogę z podłogi. Pani Weasley porzuciła próby zasłonięcia kurtyn i biegała w tą i spowrotem po korytarzu ogłuszając inne portrety przy pomocy swojej różdżki. Z drzwi naprzeciw Harry'ego wybiegł mężczyzna z długimi, czarnymi włosami.
- Zamknij się, ty potworna stara wied
źmo, zamknij się! - zaryczał chwytając zasłonę porzuconą przez Panią Weasley.
Twarz starej kobiety pobladła.
- TYYYYYYYYY! - zawyła wytrzeszczając oczy na widok mężczyzny. - Zdrajca własnej krwi, zakała, hańba mego rodu!
- Powiedziałem - zamknij - się! - ryknął mężczyzna i z niesłychanym wysiłkiem jemu i Lupinowi udało się zakryć ponownie zasłony.
Wrzaski starej kobiety ucichły i zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Dysząc lekko i odgarniając swe długie włosy z oczu, Suriusz, ojciec chrzestny Harry'ego odwrócił się ku niemu.
- Witaj Harry - powiedział ponuro. - Widzę, że poznałe
ś moją matkę.

harry-potter : :
lis 11 2003 Rozdzial 4: Grimmauld Place Numer Dwanascie...
Komentarze: 0

Fred westchnął głęboko.
- Szkoda. Naprawdę marzyłem o tym, by dowiedzieć się, co kombinuje stary Snape.
- Snape! - krzyknął szybko Harry. - To on jest tutaj?
- Taaa - powiedział George, ostrożnie zamykając drzwi i siadając na jednym z łóżek. Fred i Ginny też usiedli. - Składa raport. Ści
śle tajny.
- Kretyn - dodał leniwie Fred.
- Jest teraz po naszej stronie. - powiedziała Hermiona z wyrzutem.
Ron prychnął. - Ale nadal jest kretynem. Ten sposób, w jaki patrzy na nas kiedy nas widzi...
- Bill też go nie lubi - powiedziała Ginny tak, jakby to przesądzało sprawę.
Harry nie był pewien, czy jego już gniew ostygł, ale głód informacji przewyższał w tej chwili chęć dalszego krzyczenia. Zatopił się w łóżku naprzeciw reszty.
- Bill jest tutaj? - spytał. - My
ślałem, że pracował w Egipcie?
- Złożył podanie o pracę biurową, by móc przyjechać do domu i pracować dla Zakonu - powiedział Fred. - Mówi, że brakuje mu grobowców, ale - na jego ustach rozkwitł u
śmieszek - są też dobre strony.
- Co masz na my
śli?
- Pamiętasz starą Fleur Delacour? - spytał George. - Dostała pracę u Gringotta "zieby poprawici
śfuj angilśki".
- I Bill udziela jej mnóstwo prywatnych lekcji - zachichotał Fred.
- Charlie też należy do Zakonu - powiedział George. - ale on wciąż siedzi w Rumunii. Dumbledore chce zwerbować tylu zagranicznych czarodziejów ile to możliwe, więc Charlie w wolnych chwilach stara się łapać kontakty.
- A Percy nie mógłby tego robić? - zapytał Harry. Z tego co słyszał ostatnio, trzeci z braci Weasleyów pracował w Departamencie Międzynarodowej Magicznej Współpracy w Ministerstwie Magii.
Na słowa Harry'ego wszyscy Weasleyowie i Hermiona wymienili złowrogo znaczące spojrzenia.
- Cokolwiek by się działo, nie wspominaj Percy'ego przy Mamie i Tacie - powiedział Ron napiętym głosem.
- Dlaczego?
- Bo za każdym razem, gdy pada imię Percy'ego, Tata niszczy to, co akurat trzyma w rękach, a Mama zaczyna płakać - powiedział Fred.
- To jest okropne - powiedziała smutno Ginny.
- My
ślę, że wszyscy mamy go dosyć. - powiedział George z nietypowo brzydkim wyrazem twarzy.
- Co się stało? - spytał Harry.
- Percy i Tata mieli sprzeczkę - odpowiedział Fred. - Jeszcze nigdy nie widziałem Taty sprzeczającego się z nikim w ten sposób. Zwykle to Mama krzyczy.
- To wydarzyło się w pierwszym tygodniu po zakończeniu roku szkolnego - powiedział Ron. - Zbierali
śmy się właśnie, by przybyć tu i przyłączyć się do Zakonu. Percy przyjechał do domu i powiedział nam, że dostał awans.
- Żartujesz? - nie dowierzał Harry. Mimo że doskonale wiedział, że Percy był chorobliwie ambitny, miał wrażenie, że nie odniósł on większego sukcesu w swojej pierwszej pracy w Ministerstwie Magii. Percy popełnił do
ść poważne przeoczenie, nie zauważając, że jego szef jest pod kontrolą Lorda Voldemorta (nie żeby Ministerstwo w to wierzyło - wszyscy myśleli, że Pan Crouch oszalał).
- Tak, wszyscy się zdziwili
śmy - powiedział George - bo Percy miał mnóstwo kłopotów z powodu Croucha, było dochodzenie w tej sprawie i w ogóle. Mówili, że Percy powinien zdać sobie sprawę, że Crouch zwariował i poinformować o tym zwierzchnika. Ale znasz Percy'ego, Crouch powierzył mu kierownictwo, a on nie zamierzał narzekać z tego powodu.
- Więc jak to się stało, że go awansowali?
- Dokładnie nad tym samym się zastanawiali
śmy - powiedział Ron, który bardzo się starał utrzymywać normalną konwersację, po tym jak Harry przestał krzyczeć. - Wrócił do domu bardzo zadowolony z siebie, nawet bardziej niż zwykle, o ile można to sobie w ogóle wyobrazić, i powiedział Tacie, że zaoferowano mu posadę w samym biurze Knota. Naprawdę nieźle jak na kogoś raptem rok po skończeniu Hogwartu: Młodszy Asystent Ministra. Spodziewał się, że Tata będzie pod wrażeniem. Tak myślę.
- Tyle, że Tata nie był - dodał ponuro Fred.
- Dlaczego nie? - spytał Harry.
- No cóż, najwyra
źniej Knot szalał po Ministerstwie upewniając się, że nikt nie ma żadnego kontaktu z Dumbledorem - powiedział George.
- Widzisz, imię Dumbledore'a to bagno w tych dniach w Ministerstwie. - dodał Fred. - Oni wszyscy my
ślą, że on tylko sprawia problemy mówiąc, że Sam-Wiesz-Kto powrócił.
- Tato mówi, że Knot postawił sprawę jasno, że ktokolwiek stoi po stronie Dumbledore'a, może wyczy
ścić swoje biurko. - powiedział George. - Problem w tym, że Knot podejrzewa Tatę, wie że Tata przyjaźnił się z Dumbledorem i na dodatek zawsze myślał, że Tat jest troche dziwakiem z powodu jego obsesji dotyczącej Mugoli.
- Ale co to ma wspólnego z Percym? - spytał Harry zakłopotany.
- Już do tego dochodzę. Tata sądzi, że Knot chce mieć Percy'ego w swoim biurze tylko dlatego, że chce go użyć do szpiegowania rodziny... i Dumbledore'a.
Harry wydał z siebie niski gwizd.
- Założę się, że Percy'emu spodobało się to.
Ron za
śmiał się dość fałszywie.
- Kompletnie oszalał. Powiedział... no cóż, powiedział mnóstwo okropnych rzeczy. Powiedział, że musiał walczyć z fatalną reputacją Taty odkąd tylko znalazł się w Ministerstwie i że Tata nie ma ambicji i że to dlatego zawsze byli
śmy... no wiesz... chodzi o to, że nie mieliśmy dużo pieniędzy...
- Co? - spytał Harry nie dowierzając, a Ginny wydała z siebie d
źwięk jaki wydaje rozgniewany kot.
- Wiem - powiedział Ron cichym głosem. - A dalej zrobiło się jeszcze gorzej. Powiedział, że Tata jest idiotą kręcąc się wokół Dumbledore'a, że Dumbledore pakuje się w wielkie kłopoty i Tata poleci wraz z nim i że on, Percy, wie, wobec kogo powinien być lojalny - wobec Ministerstwa. I że je
śli Mama i Tata mają zamiar zdradzić Ministerstwo, to on upewni się, by wszyscy dowiedzieli się, że on nie należy już więcej do naszej rodziny. I spakował swoje rzeczy tej samej nocy i wyjechał. Mieszka teraz tu w Londynie.
Harry zaklął pod nosem. Zawsze najmniej lubił Percy'ego ze wszystkich braci Rona, ale nigdy nie wyobrażał sobie, że mógłby on powiedzieć co
ś takiego do Pana Weasley.
- Z Mamą już jest ok - powiedział smętnie Ron. - Wiesz, płacz i te sprawy. Przyjechała do Londynu spróbować porozmawiać z Percym, ale zatrzasnął jej drzwi przed nosem. Nie wiem, co robi, gdy spotyka Tatę w pracy, przypuszczam, że go ignoruje.
- Ale przecież Percy musi wiedzieć, że Voldemort powrócił - powiedział wolno Harry. - Nie jest głupi, musi wiedzieć, że wasza mama i wasz tata nie ryzykowaliby wszystkiego, gdyby nie mieli dowodu.
- No tak, twoje imię zostało wyciągnięte w pierwszym rzędzie - powiedział Ron, rzucając Harry'emu ukradkowe spojrzenie. - Percy powiedział, że jedynym dowodem jest twoje słowo i... nie wiem... on chyba nie uważa, że to wystarczy.
- Percy traktuje poważnie Proroka Codziennego. - powiedziała cierpko Hermiona, a wszyscy inni przytaknęli.
- O czym wy mówicie? - spytał Harry rozglądając się po nich. Wszyscy obserwowali go nieufnie.
- Czy... czy ty nie dostawałe
ś Proroka Codziennego? - zapytała nerwowo Hermiona.
- Dostawałem! - odparł Harry.
- A czy... eee... czytałe
ś go uważnie? - spytała Hermiona z rosnącym niepokojem.
- Nie od deski do deski. - powiedział Harry broniąc się. - Gdyby mieli donie
ść cokolwiek na temat Voldemorta, to byłaby to wiadomość z pierwszych stron, nie?
Wszyscy wzdrygnęli się na d
źwięk imienia Voldemorta. Hermiona pospieszyła z wyjaśnieniem. - No... Musiałbyś czytać od deski do deski, żeby to wychwycić, ale oni... hmm... wspominajć o tobie kilka razy w tygodniu.
- Ale zobaczyłbym...
- Nie, je
śli czytywałeś tylko pierwszą stronę, nie zobaczyłbyś - powiedziała Hermiona potrząsając głową. - Nie mówię o wielkich artykułach. Oni tylko wspominają o tobie, jakbyś był chodzącym żartem.
- O czym ty...?
- Wła
ściwie, to bardzo podłe - powiedziała Hermiona zmuszając się do spokoju. - Wykorzystują bzdury od Rity.
- Ale ona nie pisze już więcej dla nich, prawda?
- Och nie, dotrzymuje obietnicy - nie żeby miała inne wyj
ście - dodała Hermiona z satysfakcją. - Ale położyła podstawy pod to, co próbują robić teraz.
- To znaczy co? - spytał niecierpliwie Harry.
- OK, wiesz, że napisała o twoim załamaniu nerwowym i o tym, że pobolewa cię blizna i takie tam?
- Jasne - powiedział Harry, który nie zamierzał szybko zapomnieć historii, które Rita Skeeter wypisywała na jego temat.
- No więc, piszą o tobie, jakby
ś był jakąś oszukaną, potrzebującą uwagi osobą, która myśli, że jest jakimś tragicznym bohaterem lub kimś takim. - powiedziała Hermiona bardzo szybko, jakby to miało być mniej nieprzyjemne dla Harry'ego wysłuchać szybko tych faktów. - Ciągle wplatają jakieś fałszywe komentarze na twój temat. Jeśli pojawia się jakaś mocno naciągana historia, piszą coś w stylu: opowieść warta Harry'ego Pottera. A jeśli komuś przytrafi się jakiś zabawny wypadek czy coś, piszą: miejmy nadzieję, że nie nabawi się blizny na czole, bo inaczej wkrótce będziemy zmuszeni uwielbiać go.
- Ale ja nie chcę, żeby kto
ś wielbił... - rozpoczął gorączkowo Harry
- Wiem, że nie chcesz - powiedziała szybko wystraszona Hermiona. - Wiem, Harry. Ale czy nie widzisz, co robią? Chcą z ciebie zrobić kogo
ś, komu nikt nie uwierzy. Założę się o wszystko, że stoi za tym Knot. Chcą, by czarodzieje na ulicach myśleli, że jesteś tylko jakimś głupim chłopakiem, który jest kiepskim żartem, który opowiada absurdalne historie, bo podoba mu się, że jest sławny i chce, by dalej tak było.
- Nie prosiłem... nie chciałem... Voldemort zabił moich rodziców! - wybełkotał Harry. - Zostałem sławny, bo zamordował moją rodzinę, ale nie udało mu się zabić mnie! Kto chciałby być sławny z tego powodu? Czy nie wydaje im się, że wolałbym raczej, żeby to się nigdy...
- Wiemy, Harry - zapewniała gorliwie Ginny.
- I oczywi
ście nie napisali ani słowa o tym, że zaatakowali cię Dementorzy. - powiedziała Hermiona. - Ktoś kazał im siedzieć cicho. To powinna być naprawdę duża historia - Dementorzy, którzy wyrwali się spod kontroli. Nie podali nawet, że złamałeś Międzynarodową Klauzulę Tajności. Myśleliśmy, że to zrobią, to by idealnie grało z twoim wizerunkiem - kolejny głupi popis. Myślimy, że wstrzymują się do czasu aż zostaniesz wydalony ze szkoły, wtedy naprawdę ruszą do ludzi - to znaczy, jeśli zostaniesz wydalony, oczywiście. - kontynuowała pospiesznie. - Ale naprawdę nie powinieneś, o ile respektują swoje własne prawa, to nie mają zarzutów przeciwko tobie.
Wrócili do przesłuchania i Harry nie chciał o tym my
śleć. Rozmyślał jak zmienić temat, ale przed koniecznością znalezienia innego tematu uratował go zbliżający się odgłos kroków po schodach.
- Oho.
Fred szarpnął mocno Wydłużalne Uszy. Rozległ się jeszcze jeden gło
śny trzask i on i George zniknęli. Kilka sekund później w drzwiach sypialni pojawiła się Pani Weasley.
- Spotkanie zakończone, możecie już zej
ść na dół i zjeść obiad. Wszyscy strasznie chcą cię zobaczyć, Harry. A kto zostawił wszystkie te Łajnobomby przy kuchennych drzwiach?
- Krzywołap - powiedziała bezczelnie Ginny. - Uwielbia się nimi bawić.
- Och - odezwała się Pani Weasley - My
ślałam, że to Stforek, ciągle robi jakieś dziwaczne rzeczy w tym stylu. A teraz pamiętajcie o ściszonych głosach w hallu na dole. Ginny, twoje ręce są brudne, co ty nimi robiłaś? Idź i umyj je przed obiadem, proszę.
Ginny wykrzywiła się w kierunku pozostałych i podążyła za swoją mamą wychodząc z pokoju, zostawiając Harry'ego samego z Ronem i Hermioną. Oboje obserwowali go z lękiem, jakby bali się, że kiedy wszyscy sobie poszli, znów zacznie na nich krzyczeć. Ich podenerwowany widok sprawił, że zrobiło mu się trochę wstyd.
- Słuchajcie... - wymamrotał, ale Ron potrząsnął głową, a Hermiona powiedziała cicho - Wiedzieli
śmy, że będziesz zły, Harry, naprawdę nie winimy cię za to, ale musisz zrozumieć, próbowaliśmy wyperswadować Dumbledore'owi...
- Tak, wiem - odparł krótko Harry. Szukał w my
ślach tematu, który nie dotyczyłby swojego dyrektora, bo na każde jedno wspomnienie o Dumbledorze, we wnętrznościach Harry'ego na nowo rozpalał się gniew.
- Kim jest Stforek? - zapytał.
- Skrzat domowy, który tu mieszka - odparł Ron - Kompletny
świr. Nigdy takiego nie spotkałem.
Hermiona spojrzała na ROna z dezaprobatą.
- On nie jest
świrem, Ron.
- Jego życiową ambicją jest mieć odciętą głowę i przymocowaną na tabliczce, tak jak jego matka - powiedział poirytowany Ron. - Uważasz to za normalne, Hermiono?
- Noo... cóż, je
śli jest trochę dziwny, to nie jego wina.
Ron obrócił oczy na Harry'ego.
- Hermiona nadal nie poddała się, je
śli chodzi o WESZ.
- To nie jest WESZ! - powiedziała Hermiona gorączkowo. - To jest Stowarzyszenie Walki o Emancypację Skrzatów Zniewolonych. I to nie tylko ja, Dumbledore też mówi, że powinni
śmy być uprzejmi dla Stforka.
- Tak, tak, jasne - powiedział Ron - Dalej, umieram z głodu.
Ruszył pierwszy do wyj
ścia i na piętro, ale zanim zeszli po schodach...
- Zatrzymajcie się! - wykrztusił Ron wyrzucając ramię by powstrzymać Harry'ego i Hermionę przed dalszym schodzeniem. - Nadal są w hallu, może uda nam się co
ś usłyszeć.
Wszyscy troje wyjrzeli uważnie znad poręczy. Ponury korytarz poniżej wypełniony był czarownicami i czarodziejami, włączając w to wszystkich strażników Harry'ego. Szeptali do siebie podekscytowaniu. W samym
środku grupy Harry dostrzegł ciemne, przetłuszczone włosy i wydatny nos swojego najmniej lubianego nauczyciela w Hogwarcie, Profesora Snape'a. Harry wychylił się dalej ponad balustradą. Był bardzo ciekaw, co robi Snape dla Zakonu Feniksa...
Cienki kawałek żyłki w kolorze ciała opu
ścił się przed oczami Harry'ego. Spoglądając w górę dostrzegł Freda i George'a na piętrze powyżej, uważnie opuszczających Wydłużalne Ucho w kierunku ciemnego kłębowiska ludzi na dole. Jednakże chwilę później, wszyscy oni ruszyli w kierunku frontowych drzwi i zniknęli z pola widzenia.
- Choroba! - Harry usłyszał szept Freda, wciągającego spowrotem Wydłużalne Ucho.
Usłyszeli, jak wej
ściowe drzwi otwierają się i zamykają.
- Snape nigdy tu nie jada - powiedział cicho Ron do Harry'ego. - I dzięki Bogu. Chod
źmy.
- I nie zapominaj, żeby być cicho w hallu, Harry - wyszeptała Hermiona.
Kiedy mijali rząd skrzacich głów na
ścianie, zobaczyli Lupina, Panią Weasley i Tonks przy frontowych drzwiach. Zamykali magicznie mnóstwo zamków i zasuwek za tymi, którzy właśnie wyszli.
- Jemy w kuchni na dole - szepnęła Pani Weasley spotykając ich u stóp schodów.
- Harry, kochanie, wystarczy przej
ść na paluszkach przez korytarz i przejść przez te drzwi...
TRZASK!
- Tonks! - zawołała poirytowana Pani Weasley oglądając się za siebie.
- Przepraszam! - zapłakała Tonks, leżąca płasko na podłodze. - To przez ten głupi stojak na parasolki, już drugi raz wywróciłam się przez ...
Ale reszta jej słów utonęła w potwornym, rozdzierającym uszy, mrożącym krew w żyłach skrzeku.
Przeżarte przez mole aksamitne zasłony, które mijał wcze
śniej rozwiały się, ale nie było za nimi żadnych drzwi. Przez ułamek sekundy Harry'emu wydawało się, że spogląda przez okno, okno za którym stara kobiera w czarnej czapce krzyczy i krzyczy, jakby ją ktoś torturował. Po czym zdał sobie sprawę, że to po prostu naturalnej wielkości portret, najbardziej realistyczny i najbardziej nieprzyjemny, jaki zdarzyło mu się widzieć w życiu.
Stara kobieta
śliniła się, jej oczy obracały się, pożółkła skóra jej twarzy naprężała się kiedy tak darła się w niebogłosy. Na całej długości korytarza inne portrety pobudziły się i zaczęły wtórować krzykiem, tak że Harry zmrużył oczy od hałasu i zasłonił rękami uszy.
Lupin i Pani Weasley wystrzelili naprzód i próbowali zaciągnąć zasłony przed starą kobietą, ale nie mogli się zbliżyć, a ona zaskrzeczała jeszcze gło
śniej wymachując wyposażonymi w pazury rękami jakby chciała rozedrzeć ich twarze.
- Męty! Śmiecie! Produkty uboczne brudu i niegodzowo
ści! Mieszańce, Mutanty, dziwadła, wynoście się stąd! Jak śmiecie plugawić dom moich ojców...
Tonks przepraszała ciągle, podnosząc olbrzymią, ciężką trollą nogę z podłogi. Pani Weasley porzuciła próby zasłonięcia kurtyn i biegała w tą i spowrotem po korytarzu ogłuszając inne portrety przy pomocy swojej różdżki. Z drzwi naprzeciw Harry'ego wybiegł mężczyzna z długimi, czarnymi włosami.
- Zamknij się, ty potworna stara wied
źmo, zamknij się! - zaryczał chwytając zasłonę porzuconą przez Panią Weasley.
Twarz starej kobiety pobladła.
- TYYYYYYYYY! - zawyła wytrzeszczając oczy na widok mężczyzny. - Zdrajca własnej krwi, zakała, hańba mego rodu!
- Powiedziałem - zamknij - się! - ryknął mężczyzna i z niesłychanym wysiłkiem jemu i Lupinowi udało się zakryć ponownie zasłony.
Wrzaski starej kobiety ucichły i zapadła dzwoniąca w uszach cisza. Dysząc lekko i odgarniając swe długie włosy z oczu, Suriusz, ojciec chrzestny Harry'ego odwrócił się ku niemu.
- Witaj Harry - powiedział ponuro. - Widzę, że poznałe
ś moją matkę.

harry-potter : :
lis 08 2003 Rodział 3: Straż przyboczna (cz.II)
Komentarze: 2

- Pójdę z tobą i pomogę ci - rozpromieniła się Tonks.
Cofnęła się za Harry'm do korytarza i ruszyła po schodach do góry rozglądając się dokoła z dużą ciekawo
ścią i zainteresowaniem.
-
Śmieszne miejsce - powiedziała - trochę zbyt czyste, wiesz co mam na myśli? Trochę nienaturalne. Ooo... tak lepiej - dodała kiedy weszli do sypialni Harry'ego i zapalili światło.
W jego pokoju był oczywi
ście znacznie większy bałagan niż w reszcie domu. Uwięziony w nim przez ostatnie cztery dni w bardzo kiepskim nastroju Harry nie przejmował się zupełnie sprzątaniem po sobie. Większość książek, jakie posiadał, porozrzucana była na podłodze, po tym jak Harry próbował zająć się inną za każdym razem i po chwili odrzucał ją na bok. Klatka Hedwigi zdecydowanie wymagała czyszczenia i zaczynała już śmierdzieć. Jego kufer leżał otwarty, odsłaniając pogmatwaną mieszaninę mugolskich ubrań i czarodziejskich szat, która wylewała się na podłogę wokół niego. Harry zaczął podnosić książki i wrzucać je pośpiesznie do kufra. Tonks przystanęła przy otwartej szafie patrząc krytycznym wzrokiem na swoje odbicie w lustrze po wewnętrznej stronie drzwi. - Wiesz, myślę że nie do twarzy mi w fiolecie. - powiedziała melancholijnie pociągając kosmyk kolczastych włosów. - Nie uważasz, że przez nie wyglądam trochę mizernie?
- Eeee... - powiedział Harry spoglądając na nią znad Drużyn Quidditcha Anglii i Irlandii.
- Tak, zdecydowanie. - powiedziała stanowczo Tonks. Zacisnęła oczy w napięciu, jakby próbowała sobie co
ś przypomnieć. Sekundę później jej włosy zmieniły się w różowe jak guma do żucia.
- Jak to zrobiła
ś? - spytał Harry gapiąc się na nią kiedy otworzyła ponownie oczy.
- Jestem Zmiennokształtnym. - odpowiedziała przyglądając się znów swojemu odbiciu i odwracając głowę tak, by widzieć włosy z każdej strony. - Oznacza to, że mogę zmieniać swój wygląd kiedy chcę - dodała zauważając w lustrze zakłopotany wyraz twarzy Harry'ego. - Urodziłam się taka. Miałam najlepsze oceny z Maskowania i Kamuflażu podczas szkolenia aurorów bez żadnego uczenia się, to było cudowne!
- Jeste
ś aurorem? - spytał Harry pod wrażeniem. Zostanie Łapaczem-Mrocznych-Czarodziejów było jedyną karierą, jaką w ogóle brał pod uwagę po skończeniu Hogwartu.
- Tak - odpowiedziała dumnie Tonks. - Kingsley też jest, jest nawet trochę wyżej niż ja. Ja zakwalifikowałam się dopiero w zeszłym roku. O mały włos, a oblałabym Krycie się i
Śledzenie. Straszna ze mnie niezdara, nie słyszałeś jak stłukłam ten talerz na dole, kiedy się zjawiliśmy?
- Można się nauczyć jak być Zmiennokształtnym? - zapytał Harry prostując się, zupełnie zapominając o pakowaniu się. Tonks zachichotała.
- Założę się, ze nie miałby
ś nic przeciwko temu, by móc czasem ukryć tę bliznę, co? - Jej oczy odnalazły na czole Harry'ego bliznę w kształcie błyskawicy.
- Nie, nie miałbym. - wymamrotał Harry odwracając się. Nie lubił kiedy ludzie gapili się na jego bliznę.
- Cóż, obawiam się, że będziesz musiał znale
źć trudniejszy sposób. - powiedziała Tonks.
- Zmiennokształtni to naprawdę rzadko
ść, rodzą się tacy, a nie stają. Większość czarodziejów potrzebuje różdżki albo mikstury by zmienić swój wygląd. Ale musimy się zbierać, Harry, mieliśmy się pakować. - dodała z poczuciem winy, rozglądając się po całym tym bałaganie na podłodze. - A... tak - powiedział Harry sięgając po następne książki.
- Nie bąd
ź głupi, będzie o wiele szybciej jak ja to... spakuje - oznajmiła Tonks wykonując swoją różdżką długi, zamaszysty ruch nad podłogą. Książki, ubrania i luneta uniosły się w powietrze i na trzy-cztery wleciały do kufra.
- No... niezbyt starannie - powiedziała Tonks podchodząc do kufra i spoglądając na kłębowisko wewnątrz. - Moja mama, ma ten talent do układania rzeczy tak, że czy
ściutko pasują do siebie - potrafi nawet zwijać razem skarpetki - ale jakoś nigdy nie doszłam do tego, jak to robi. To jakiś rodzaj wstrząśnięcia - i potrząsnęła z nadzieją różdżką.
Jedna ze skarpetek Harry'ego zawirowała słabo i opadła na wierzch bałaganu w skrzyni.
- Ach, cóż - powiedziała Tonks zatrzaskując wieko kufra - przynajmniej wszystko jest w
środku. To też należałoby chyba odrobinę sprzątnąć. - wskazała różdżką na klatkę Hedwigi. - Scourgify - odchody i kilka piór zniknęły.
- No, trochę lepiej. Nie zapomniałam do końca tych domowych zaklęć. No dobrze... Masz wszystko? Kociołek? Miotła? WOW! Błyskawica?
Jej oczy rozszerzyły się zatrzymując się na miotle, którą trzymał Harry w prawej ręce. To był powód jego dumy i rado
ści, prezent od Syriusza, miotła o międzynarodowym standardzie.
- A ja wciąż latam na Komecie Dwa Sze
śćdziesiąt - powiedziała z zazdrością Tonks. - Ach, cóż. różdżka nadal w spodniach? Oba pośladki na miejscu? No dobra, idziemy. Locomotor kufer.
Kufer Harry'ego uniósł się na kilka cali w powietrze. Trzymając różdżkę niczym batutę dyrygenta w prawej ręce, a klatkę Hedwigi w lewej, Tonks przeprowadziła kufer przez pokój i skierowała na zewnątrz. Harry ruszył za nią w dół po schodach, niosąc swoją miotłę.
W kuchni Moody wstawił ponownie swoje oko, które po wyczyszczeniu wirowało tak szybko, że Harry'emu zrobiło się niedobrze od patrzenia na nie. Kingsley Shacklebolt i Sturgis Podmore oglądali kuchenkę mikrofalową, a Hestia Jones nabijała się z obieraczki do ziemniaków, na którą wpadła przetrząsając szuflady. Lupin zaklejał wła
śnie list adresowany do Dursleyów.
- Doskonale - powiedział Lupin podnosząc wzrok, gdy weszli Tonks i Harry. - My
ślę, że mamy jakąś minutę. Powinniśmy chyba wyjść do ogrodu, skoro jesteśmy gotowi. Harry, zostawiłem list dla twojego wujka i ciotki, żeby się nie martwili...
- Nie zmartwią się - odparł Harry
- ... i że jeste
ś bezpieczny...
- To tylko ich załamie
- ... i że zobaczysz się z nimi następnego lata.
- A muszę?
Lupin u
śmiechnął się, ale nie odpowiedział.
- Podejd
ź no tu, chłopcze. - powiedział Moody burkliwie, przywołując Harry'ego do siebie różdżką. Muszę cię Rozpłynąć.
- Musi pan co? - spytał nerwowo Harry.
- Czar Rozpłynięcia - powiedział Moody wznosząc różdżkę. - Lupin mówi, że masz Pelerynę Niewidkę, ale nie okryje cię, gdy będziemy lecieć. To zamaskuje cię lepiej. I proszę... - stuknął mocno Harry'ego w czubek głowy i Harry poczuł dziwne uczucie, jakby Moody rozbił tam wła
śnie jajko. Zimne strużki spływały w dół jego ciała z miejsca, w które uderzyła różdżka.
- Nie
źle, Szalonooki - powiedziała z podziwem Tonks patrząc na brzuch Harry'ego.
Harry spojrzał w dół na swoje ciało, lub raczej na co
ś co kiedyś było jego ciałem, bo teraz teraz nie wyglądało już na jego. Nie było niewidzialne, po prostu przybrało dokładnie kolor i strukturę kuchni za nim. Stał się człowiekiem - kameleonem.
- Zbieramy się - powiedział Moody otwierając tylne drzwi swoją różdżką. Wyszli wszyscy na zewnątrz, na pięknie utrzymany trawnik wuja Vernona.
- Bezchmurna noc - chrząknął Moody, a jego magiczne oko obserwowało niebiosa. - Mogli
śmy coś zrobić z trochę większą ilością chmur dla zasłony. No dobra, ty - szczeknął na Harry'ego - będziemy lecieć w zwartej formacji. Tonks będzie zaraz przed tobą, trzymaj sie blisko jej ogona. Lupin będzie osłaniał cię od dołu. Ja będę za tobą. Reszta będzie krążyć wokół nas. Nie łamiemy szyków z żadnego powodu, zrozumiane? Jeśli jedno z nas zginie...
- A to możliwe? - spytał Harry z lękiem, ale Moody zignorował go.
- ...reszta leci dalej, nie zatrzymuje się, nie łamie szyku. Je
śli zdejmą nas wszystkich, a ty przeżyjesz, Harry, tylna straż jest w pogotowiu do startu. Leć dalej na wschód, a oni dołączą do ciebie.
- Oj nie bąd
ź taki wesoły, Szalonooki, bo Harry pomyśli, że nie traktujemy tego poważnie. - powiedziała Tonks przywiązując kufer Harry'ego i miotłę Hedwigi do uprzęży zwisającej z jej miotły.
- Po prostu przedstawiam chłopcu plan - burknął Moody - Naszym zadaniem jest dostarczyć go bezpiecznie do kwatery głównej, a je
śli zginiemy próbując...
- Nikt nie zginie - powiedział Kingsley Shacklebolt głębokim, uspokajającym głosem.
- Dosiąd
źcie mioteł, oto pierwszy sygnał - powiedział ostro Lupin wskazując w niebo.
Wysoko, wysoko nad nimi po
śród gwiazd rozbłysnął deszcz jasnoczerwonych iskier. Harry rozpoznał je natychmiast - iskry z różdżki. Przełożył prawą nogę nad Błyskawicą, chwycił mocno rączkę i poczuł jak delikatnie wibruje nie mogąc, jak i on, doczekać się chwili, gdy znajdzie się znów w powietrzu.
- Drugi sygnał, ruszamy! - krzyknął Lupin, gdy kolejne, zielone tym razem iskry eksplodowały wysoko ponad nimi.
Harry mocno odepchnął się od ziemi. Chłodne nocne powietrze smagnęło jego włosy, a schludne kwadratowe ogródki przy Privet Drive oddalały się, kurcząc się gwałtownie do rozmiaru zielono-czarnej szachownicy i wszystkie my
śli o przesłuchaniu w Ministerstwie odpłynęły z jego umysły, jakby pęd powietrza wydmuchał je z jego głowy. Czuł jakby jego serce miało wybuchnąć od przyjemności - znów latał, odlatywał z Privet Drive tak, jak o tym fantazjował przez całe lato, leciał do domu... Na kilka wspaniałych chwil wszystkie jego problemy zmalały do zera, zupełnie bez znaczenia w rozległym, gwieździstym niebie.
- Ostro w lewo, ostro w lewo, jaki
ś Mugol patrzy w górę! - wykrzyknął Moody z tyłu za nim. Tonks skręciła gwałtownie i Harry podążył za nią obserwując swój kufer huśtający się wściekle pod jej miotłą.
- Potrzebujemy wyższego pułapu... powiedzmy, jeszcze z ćwierć mili!
Oczy Harry'ego powilgotniały od chłodu kiedy wznie
śli się wyżej. Pod sobą widział jedynie maleńkie kropeczki światła, w które zmieniły się reflektory samochodów i uliczne latarnie. Dwa z tych maleńkich światełek mogły należeć do samochodu wuja Vernona... Dursleyowie na pewno wracali właśnie do pustego domu, wściekli z powodu nieistniejącego Konkursu Trawników... i na myśl o tym Harry wybuchnął głośnym śmiechem, ale jego głos utonął w trzepotaniu szat pozostałych, zgrzytaniu uprzęży podtrzymującej jego kufer i klatkę i świście wiatru w uszach, gdy tak mknęli przez przestworza. Od miesiąca nie czuł się tak żywy i tak szczęśliwy.
- Skręcamy na południe! - krzyknął Szalonooki - Miasto przed nami!
Poszybowali w prawo, by uniknąć przelotu dokładnie nad błyszczącą pajęczyną
świateł poniżej. - Skręć na południowy wschód i wznoś się dalej, przed nami jest trochę niskich chmur, możemy się w nich zgubić. - zawołał Moody.
- Nie lecimy przez chmury! - krzyknęła gniewnie Tonks - wszyscy przemokniemy, Szalonooki! Harry poczuł ulgę słysząc to - jego ręce drętwiały coraz bardziej na rączce Błyskawicy. Żałował, że nie pomy
ślał o założeniu płaszcza - zaczynał się trząść.
Ustanowili nowy kurs zgodnie z instrukcjami Szalonookiego. Harry miał zaci
śnięte oczy z powodu lodowatego wiatru, od którego zaczynały go boleć uczy. O ile pamiętał, tylko raz w życiu było mu tak zimno na miotle - podczas meczu quidditcha przeciwko Puchonom w trzecim roku jego nauki, który rozgrywany był w czasie burzy. Straż krążyła wokół niego bez przerwy jak gigantyczne sępy. Harry stracił poczucie czasu. Zastanawiał się jak długo już lecieli, wydawało mu się, że conajmniej godzinę.
- Skręcamy na południowy zachód - wrzasnął Moody - chcemy uniknąć autostrady!
Harry był tak przemarznięty, że tęsknie pomy
ślał o przytulnych, suchych wnętrzach samochodów, ciągnących strumieniem pod nimi, po czym jeszcze bardziej tęsknie o podróży przy pomocy proszku Fiuuu - może nie było to wygodne, lądować w kominku, ale w płomieniach przynajmniej było ciepło... Kingsley Shacklebolt przemknął obok niego, łysa głowa i kolczyk zalśniły delikatnie w świetle księżyca... teraz Emmeline Vance leciała po jego prawej stronie, z wyciągniętą różdżką, rozglądając się na prawo i lewo... ale i ona przemknęła nad nim, a jej miejsce zajął Sturgis Podmore...
- Powinni
śmy zawrócić na trochę, tak żeby mieć pewność, że nikt nas nie śledzi! - krzyknął Moody.
- ZWARIOWAŁE
Ś, SZALONOOKI? - wrzasnęła Tonks z przodu. - Jesteśmy już przymarznięci do mioteł! Jeśli dalej będziemy zbaczać z kursu, nie dolecimy tam przez tydzień! Zresztą, już prawie jesteśmy na miejscu!
- Pora zacząć zniżanie się - doleciał głos Lupina. - Leć za Tonks, Harry!
Harry zanurkował za Tonks. Zmierzali ku największej kolekcji
świateł jaką dotąd widział - potężnej, rozległej, krzyżującej się masy błyszczących linii i siatek, przeplatanych pasami najgłębszej czerni. Zniżali się tak coraz bardziej, aż Harry mógł dostrzec pojedyncze światła latarni, kominy, anteny telewizyjne. Bardzo chciał już wylądować, chociaż czuł, że będą musieli go odmrażać od miotły.
- No i jeste
śmy - zawołała Tonks i kilka sekund później wylądowała.
Harry dotknął ziemi tuż za nią i zsiadł z miotły na skrawku zaniedbanej trawy po
środku małego placu. Tonks odpinała już jego kufer. Trzęsąc się Harry rozejrzał się dokoła. Brudne fronty otaczających go budynków nie były przyjemne. Niektóre miały zbite okna, odbijające światło ulicznych latarni, z wielu drzwi odchodziła farba, a przy wejściowych schodach leżały stosy śmieci.
- Gdzie jeste
śmy? - zapytał Harry, ale Lupin odparł cicho - Za chwilkę.
Moody przetrząsał płaszcz zgrabiałymi z zimna rękami.
- Mam - wymamrotał unosząc w powietrze co
ś, co wyglądało jak srebrna zapalniczka i klikając. Najbliższa latarnia zgasła z trzaskiem. Pstryknął jeszcze raz wygaszaczem i następna lampa zgasła. I tak klikał aż wszystkie latarnie na placu zostały wygaszone i jedyne światło dobiegało teraz zza zasłoniętych okien i sierpowatego księżyca nad nimi.
- Pożyczyłem go od Dumbledore'a - mruknął Moody chowając wygaszacz do kieszeni. - W ten sposób nie musimy się przejmować żadnymi Mugolami wyglądającymi przez okna. A teraz szybko, idziemy. Chwycił Harry'ego za ramię i poprowadził go ze skweru przez drogę na chodnik. Lupin i Tonks szli za nimi, niosąc kufer Harry'ego z dwóch stron, a reszta straży osłaniała ich z wyciągniętymi różdżkami. Z górnego okna najbliższego domu dobiegały stłumione d
źwięki magnetofonu. Poczuł gryzący zapach psujących się śmieci z kupki wypchanych jednorazówek przy samym wejściu do połamanej bramy. - Masz - mruknął Moody wpychając w Rozpłyniętą rękę Harry'ego kawałek pergaminu i trzymając zapaloną różdżkę na tyle blisko, by oświetlić pismo. - Przeczytaj szybko i zapamiętaj.
Harry spojrzał na kawałek papieru. Wąskie, odręczne pismo było niewyra
źnie znajome. Napis brzmiał:


Kwatera główna Zakonu Feniksa
mie
ści się pod numerem dwanaście,
Grimmauld Place, Londyn

 

harry-potter : :
lis 08 2003 Rozdzial 3: Straż przyboczna (cz.I)
Komentarze: 0

Właśnie zaatakowali mnie Dementorzy i mogę być wylany z Hogwartu. Chcę wiedzieć, co jest grane i kiedy się stąd wyrwę. Harry skopiował te słowa na trzech oddzielnych kawałkach pergaminu, gdy tylko dotarł do biurka w swojej ciemnej sypialni. Pierwszy zaadresował do Syriusza, drugi do Rona, a trzeci do Hermiony. Jego sowa, Hedwiga, poleciała gdzieś na łowy, jej klatka stała pusta na biurku. Harry przemierzał pokój czekając na jej powrót. W głowie mu dudniło, jego umysł był zbyt zajęty by mógł spać, chociaż oczy piekły go i swędziały ze zmęczenia. Plecy bolały go od holowania Dudleya do domu, a dwa guzy na głowie, w miejscach gdzie oberwał od okna i od Dudleya pulsowały boleśnie. Chodził w tą i spowrotem zżerany przez złość i frustrację, zgrzytając zębami i zaciskając pięści, rzucając wściekłe spojrzenia na puste, usiane gwiazdami niebo za każdym razem, gdy przechodził obok okna. Dementorzy wysłani by go dopaść, Pani Figg i Mundungus Fletcher śledzący go po kryjomu, potem zawieszenie w prawach ucznia i przesłuchanie w Ministerstwie Magii - i nadal nikt nie mówił mu, co jest grane.
I o czym, o czym był ten Wyjec? Czyj głos tak potwornie, tak gro
źnie niósł się echem przez kuchnię? Dlaczego nadal był tu uwięziony bez żadnej informacji? Dlaczego wszyscy traktowali go jak jakiegoś nieznośnego bachora? Nie używaj żadnej magii, zostań w domu...
Kopnął szkolny kufer stojący mu na drodze, ale zamiast ulżyć zło
ści, poczuł się jeszcze gorzej, bo do bólu w całym ciele dołączył ostry ból palca u nogi. Kulejąc minął okno, kiedy z cichym szmerem skrzydeł niczym mały duszek wleciała przez nie Hedwiga.
- Najwyższy czas! - burknął Harry kiedy lekko wylądowała na szczycie swojej klatki. - Możesz to odłożyć, mam dla ciebie robotę! - wielkie, okrągłe, bursztynowe oczy Hedwigi spojrzały na niego z wyrzutem znad martwej żaby zwisającej z jej dzioba.
- Chod
ź tu - powiedział Harry podnosząc trzy małe zwitki pergaminu i skórzany rzemyk i przywiązał je do jej łuskowatej nogi.
- Zabierz je prosto do Syriusza, Rona i Hermiony i nie wracaj tu bez dobrych, długich odpowiedzi. Je
śli będziesz musiała, możesz ich dziobać aż napiszą przyzwoitej długości odpowiedzi. Zrozumiałaś? Hedwiga wydała z siebie stłumione huknięcie, jej dziób nadal wypełniony był żabą.
- No to leć - powiedział Harry.
Wystartowała natychmiast. W chwili, gdy zniknęła, Harry rzucił się ma łóżko bez rozbierania się i wpatrzył w ciemny sufit. W uzupełnieniu do wszystkich innych wypełniających go przygnębiających uczuć, czuł się winny, że zdenerwował się na Hedwigę. Ona była jedynym przyjacielem, jakiego miał w domu numer cztery przy Privet Drive. Ale wynagrodzi jej to kiedy wróci z odpowiedziami od Syriusza, Rona i Hermiony.
Byli zobowiązani odpisać błyskawicznie - nie mogli przecież zignorować ataku Dementorów. Prawdopodobnie obudzi się rano i znajdzie trzy grube listy pełne sympatii i planów natychmiastowego zabrania go do Nory. I gdy tak się pocieszał, sen rozpostarł nad nim swe skrzydła wytłumiając wszystkie następne my
śli.


* * *

Ale Hedwida nie wróciła następnego ranka. Harry spędził cały dzień w swej sypialni. Trzy razy tego dnia Ciotka Petunia wpychała do jego pokoju jedzenie przez kocią klapkę, którą wuj Vernon zamontował w drzwiach trzy lata temu. Za każdym razem, słysząc jak się zbliża, Harry probował pytać ją o Wyjca, ale równie dobrze mógłby przesłuchiwać klamkę i dostałby je same odpowiedzi. Z drugiej strony, Dursleyowie trzymali się z dala od jego sypialni. Harry nie widział powodu do zmuszania ich do znoszenia jego towarzystwa. Kolejną kłótnią nie osiągnąłby nic poza być może rozwścieczeniem go na tyle, że rzuciłby jeszcze parę nielegalnych czarów.
I tak minęły kolejne trzy całe dni. Harry'ego na przemian wypełniały niespokojna energia, która nie pozwalała mu sie skupić na niczym, kiedy to chodził po pokoju w
ściekły na wszystkich za to, że zostawili go by ugotował się w tym bałaganie i tak całkowity letarg, że mógł przeleżeć godzinę na łóżku wpatrując się ślepo w pustkę, wzdrygając się z lęku na myśl o przesłuchaniu w Ministerstwie. Co się stanie jeśli go skażą? Jeśli wydalą go ze szkoły i złamią na pół różdżkę? Co wtedy zrobi? Dokąd pójdzie? Nie mógł wrócić do życia u Dursleyów, nie teraz, gdy poznał inny świat, świat do którego naprawdę należał. Czy będzie mógł przenieść się do domu Syriusza, tak jak Syriusz zaproponował rok temu, zanim został zmuszony do ucieczki przed Ministerstwem? Czy pozwolą mu mieszkać tam samemu, wiedząc że jest wciąż nieletni? Czy raczej ktoś inny za niego zdecyduje, gdzie ma pójść? Czy złamanie Międzynarodowego Statutu Tajności było wystarczająco poważnym wykroczeniem, by wylądował w celi w Azkabanie? I kiedy tylko pojawiała się ta myśl, Harry niezmiennie ześlizgiwał się z łóżka i znów zaczynał chodzić.
Czwartego wieczoru po odlocie Hedwigi, Harry leżał w jednym z tych swoich apatycznych stanów, ze wzrokiem utkwionym w sufit, z całkiem pustym umysłem, kiedy do jego wuj wkroczył do sypialni. Harry spojrzał powoli w jego stronę. Wuj Vernon miał na sobie najlepszy garnitur, a na jego twarzy go
ścił wyraz ogromnego zadowolenia.
- Wyjeżdzamy - powiedział.
- Przepraszam?
- My - to znaczy, twoja ciotka, Dudley i ja - wyjeżdzamy.
- W porządku - odparł Harry beznamiętnie wracając do wpatrywania się w sufit.
- Nie wolno ci opuszczać swojego pokoju kiedy nas nie będzie.
- OK.
- Nie wolno ci dotykać telewizora, wieży, ani żadnej innej naszej własno
ści.
- Jasne.
- Nie wolno ci wykradać jedzenia z lodówki.
- OK.
- Zaraz zamknę cię na klucz.
- Zrób to.
Wuj Vernon popatrzył na Harry'ego najwyra
źniej podejrzewając coś z powodu braku kłótni, po czym wytoczył się z pokoju i zamknął za sobą drzwi. Harry usłyszał dźwięk przekręcanego w zamku klucza i odgłos kroków wuja Vernona schodzącego ciężko po schodach. Kilka minut później usłyszał zatrzaskujące się drzwi samochodu, warkot silnika i niedwuznaczny odgłos samochodu zjeżdzającego z podjazdu.
Harry nie miał żadnych szczególnych odczuć związanych z wyjazdem Dursleyów. Nie sprawiało mu różnicy, czy są w domu, czy ich nie ma. Nie mógł nawet wezbrać w sobie energii, by podnie
ść się i zapalić światło w sypialni. W pokoju robiło się coraz ciemniej, kiedy tak leżał wsłuchując się w nocne odgłosy dobiegające zza okna, które cały czas trzymał otwarte w oczekiwaniu na zbawienny moment powrotu Hedwigi. Pusty dom skrzypiał wokół niego. Rury zabulgotały. Harry leżał tak w swego rodzaju odrętwieniu, nie myśląc o niczym, zatopiony w swoim nieszczęściu.
Nagle, całkiem wyra
źnie, usłyszał trzask w kuchni poniżej. Usiadł błyskawicznie, nasłuchując w skupieniu. Dursleyowie nie mogli jeszcze wrócić, było o wiele za wcześnie i w żadnym wypadku nie słyszał ich samochodu.
Przez kilka sekund było cicho, potem usłyszał głosy. Włamywacze, pomy
ślał, ześlizgując się z łóżka na nogi, ale ułamek sekundy później zdał sobie sprawę z tego, ze włamywacze sciszaliby głosy, a ktokolwiek poruszał się właśnie po kuchni z pewnością w ogóle się tym nie przejmował.
Chwycił różdżkę ze stojącego przy łóżku stolika i stanął twarzą do drzwi nasłuchując ze wszystkich sił. Chwilę pó
źniej podskoczył, kiedy zamek wydał głośne kliknięcie i drzwi otworzyły się na oścież. Harry stał w bezruchu, wpatrując się przez otwarte drzwi w ciemny korytarz, wytężając słuch by uchwycić jakieś dźwięki, ale żadne nie nadpłynęły. Wahał się przez chwilę, po czym szybko i cicho wyszedł z pokoju i stanął u szczytu schodów.
Serce podskoczyło mu do gardła. W zacienionym korytarzu poniżej stali ludzie, ich kontury widoczne były w
świetle ulicznych latarni, padającym przez szklane drzwi. Było ich ośmioro lub dziewięcioro i wszyscy, o ile mógł to dostrzec, patrzyli się na niego.
- Opu
ść różdżkę, chłopcze, zanim wykłujesz nią komuś oko. - zabrzmiał niski burczący głos.
Serce Harry'ego zabiło gwałtowniej. Znał ten głos, ale nie opu
ścił różdżki.
- Profesor Moody? - rzekł niepewnie.
- No nie wiem, czy taki profesor - zaburczał głos - jako
ś nie miałem za bardzo okazji uczyć, nieprawdaż? Złaź tu na dół, chcemy cię dokładnie obejrzeć.
Harry opu
ścił nieco różdżkę, ale nie rozluźnił zaciśniętego na niej uchwytu i nie ruszył z miejsca. Miał bardzo dobry powód, by być podejrzliwym. Spędził ostatnio dziewięć miesięcy w towarzystwie, jak mu się wydawało Szalonookiego Moody'ego, by na koniec przekonać się, że to wcale nie był Moody, ale oszust. Na dodatek oszust, który próbował zabić Harry'ego zanim został zdemaskowany. Zanim zdążył pomyśleć, co robić dalej, drugi, lekko zachrypnięty głos uniósł się ku niemu.
- Wszystko w porządku, Harry. Przyszli
śmy cię stąd zabrać.
Serce Harry'ego podskoczyło. Rozpoznał i ten głos, chociaż nie słyszał go od ponad roku.
- P-profesor Lupin? - powiedział z niedowierzaniem. - To pan?
- Dlaczego wszyscy stoimy w ciemno
ściach? - powiedział trzeci głos, tym razem zupełnie nieznajomy, kobiecy.
- Lumos
Wierzchołek różdżki zapłonął roz
świetlając hol magicznym światłem. Harry zamrugał. Ludzie poniżej zgromadzili się i stóp schodów, bacznie wlepiając w niego wzrok, niektórzy wyciągając szyję by mieć lepszy widok.
Remus Lupin stał najbliżej niego. Mimo iż nadal młody, Lupin wyglądał na zmęczonego i raczej chorego. Miał więcej siwych włosów niż wtedy, kiedy Harry żegnał się z nim ostatnio, a jego szaty były bardziej połatane i wytarte niż kiedykolwiek. Niemniej jednak u
śmiechał się szeroko do Harry'ego, który również próbował się uśmiechnąć mimo iż był w niemałym szoku.
- Ooo, wygląda dokładnie tak, jak my
ślałam - powiedziała czarownica trzymająca nad głową zapaloną różdżkę. Wyglądała najmłodziej z nich. Miała bladą twarz w kształcie serca, ciemne błyszczące oczy i krótkie streczące włosy o odcieniu wściekłego fioletu. - Czołem, Harry!
- Taaa, już wiem, co miałe
ś na myśli, Remusie - powiedział łysy czarny czarodziej stojący najdalej z tyłu. Miał głęboki, powolny głos i a z jegu ucha zwisało pojedyncze złote koło. - Wygląda dokładnie jak James.
- Z wyjątkiem oczu - dodał srebrnowłosy czarodziej z tyłu o
świszczącym głosie. - Ma oczy Lily. Szalonooki Moody, który nosił długie posiwiałe włosy, a w jego nosie brakowało sporego kawałka, zezował podejrzanie w kierunku Harry'ego swoimi źle dopasowanymi oczami. Jedno oko było małe, ciemne i paciorkowate, drugie wielkie, okrągłe, elektrycznie niebieskie - magiczne oko, którym mógł patrzeć przez ściany, drzwi i na to, co działo się z tyłu jego własnej głowy.
- Czy jeste
ś całkowicie pewien, że to jest on, Lupin? - mruknął. - Byłaby to niezła perspektywa, gdybyśmy przyprowadzili ze sobą jakiegoś Śmierciożercy udającego go. Powinniśmy zapytać go o coś, co tylko prawdziwy Potter może wiedzieć. Chyba że ktoś ma ze sobą trochę Eliksiru Prawdomówności...
- Harry, jaką postać przybiera twój Patronus? - zapytał Lupin.
- Rogacz - odpowiedział nerwowo Harry.
- To on, Szalonooki - powiedział Lupin.
W pełni
świadom tego, że wszyscy ciągle gapią się na niego, Harry zszedł po schodach pakując różdżkę do tylnej kieszeni spodni.
- Nie wkładaj tam swojej różdżki, chłopcze - ryknął Moody - Co by się stało gdyby odpaliła? Wiesz, lepsi czarodzieje niż ty potracili po
śladki!
- Znasz kogo
ś, kto stracił pośladek? - fioletowowłosa kobieta spytała Szalonookiego z zainteresowaniem.
- Nieważne, po prostu trzymaj różdżkę z dala od tylnej kieszeni! - burknął Szalonooki. Elementarna zasada bezpieczeństwa dla różdżek. I nikt o nią już nie dba. Poczłapał w stronę kuchni. - I widziałem to! - dodał poirytowany, kiedy kobieta wywróciła oczami.
Lupin wyciągnął dłoń i potrząsnął ręką Harry'ego.
- Jak się masz? - spytał, przyglądając się z bliska Harry'emu.
- N-nie
źle...
Harry ledwo wierzył, że to się dzieje naprawdę. Cztery tygodnie z niczym, bez najmniejszej wskazówki co do planu zabrania go z Privet Drive i nagle cała banda czarodziejów stała wła
ściwie w domu, jakby to od dawna było ustalone. Zerknął na ludzi otaczających Lupina. Nadal przyglądali się mu gorliwie. Poczuł się bardzo zawstydzony faktem, że nie czesał włosów od czterech dni. - Jestem... macie naprawdę szczęscie, że Dursleyów nie ma - wymamrotał.
- Szczę
ście, ha! - powiedziała kobieta o fioletowych włosach. - To ja wyciągnęłam ich z domu.
Wysłałam list mugolską pocztą powiadamiający, że zostali wybrani do Ogólnokrajowego Konkursu Na Najlepiej Utrzymany Podmiejski Trawnik. Zmierzają wła
śnie na ceremonię rozdania nagród... albo przynajmniej tak im się wydaje.
Harry przelotnie wyobraził sobie twarz wuja Vernona, kiedy zdaje sobie sprawę, że nie ma czego
ś takiego jak Ogólnokrajowy Konkurs Na Najlepiej Utrzymany Podmiejski Trawnik.
- Wyjeżdzamy, prawda? - zapytał. - Niedługo?
- Niemal natychmiast - odparł Lupin. - czekamy tylko na znak.
- Dokąd jedziemy? Do Nory? - zapytał Harry z nadzieją w głosie.
- Nie do Nory, nie. - powiedział Lupin prowadząc Harry'ego w kierunku kuchni. Mały pęczek czarodziejów ruszył za nimi, wszyscy nadal z ciekawo
ścią obserwując Harry'ego. - To zbyt ryzykowne. Urządziliśmy kwaterę główną w niewykrywalnym miejscu. Zajęło to trochę czasu... Szalonooki Moody siedział na kuchennym stole pociągając z piersiówki, jego magiczne oko obracało się we wszystkich kierunkach oglądając urządzenia kuchenne Dursleyów.
- To jest Alastor Moody, Harry - kontynuował Lupin, wskazując na Moody'ego.
- Tak, wiem - powiedział Harry niewyra
źnie. - To było dziwne uczucie, być przedstawianym komuś, kogo mogłoby się wydawać, znało się od roku.
- A to jest Nymphadora...
- Nie nazywaj mnie Nymphadora, Remusie - powiedziała młoda czarownica wzdrygając się. - Po prostu Tonks.
- Nymphadora Tonks, która woli być znana jedynie pod swym nazwiskiem - dokończył Lupin. - Ty też by
ś wolał, gdyby twoja głupia matka nazwała cię Nymphadora! - mruknęła Tonks. - To jest Kingsley Shacklebolt - wskazał wysokiego czarnego czarodzieja, który ukłonił się. - Elphias Doge - czarodziej o świszczącym głosie skinął głową. - Dedalus Diggle...
- My się już spotkali
śmy - zapiszczał podekscytowany Diggle upuszczając przy okazji swój fioletowy kapelusz.
- Emmeline Vance - statecznie wyglądająca czarownica w szmaragdowozielonym szalu schyliła głowę. - Sturgis Podmore - mag o kwadratowej szczęce i grubych włosach słomkowego koloru mrugnął okiem. - I Hestia Jones. - ciemnowłosa czarownica o różowych policzkach zamachała ręką znad tostera.
Harry niezręcznie schylał głowę przed każdym, kto był mu przedstawiany. Pragnął by patrzyli gdziekolwiek, tylko nie na niego. Czuł się jakby nagle został wprowadzony na scenę. Zastanawiał się przy tym, czemu jest ich tu tak dużo.
- Zadziwiająca liczba ludzi zgłosiła się na ochotnika by przybyć tu i zabrać cię stąd - powiedział Lupin, jakby czytając w my
ślach Harry'ego. Kąciki jego ust wykrzywiły się nieznacznie.
- Tak, cóż, im więcej, tym lepiej - powiedział mrocznie Moody - Jeste
śmy twoją strażą, Potter.
- Czekamy tylko na sygnał oznajmiający, że można bezpiecznie wyruszyć. - powiedział Lupin wyglądając przez kuchenne okno. - Mamy jakie
ś piętnaście minut.
- Bardzo czy
ści ci Mugole, prawda? - powiedziała czarownica nazywana Tonks rozglądając się po kuchni z dużym zainteresowaniem. Mój ojciec urodził się w rodzinie Mugoli i jest starym niechlujem. Przypuszczam, że to róznie bywa, tak jak to jest z czarodziejami?
- Eeee... tak - powiedział Harry. - Słuchaj - powiedział odwracając się do Lupina - co się dzieje, nie mam żadnych wiadomo
ści od nikogo, co z Vol...
Kilkoro czarownic i czarodziejów wydało z siebie dziwne syczące d
źwięki. Dedalus Diggle znów upuścił swój kapelusz, a Moody ryknął - Zamknij się!
- Co? - powidział Harry.
- Nie będziemy tu o niczym dyskutować, to zbyt ryzykowne. - powiedział Moody zwracając swoje zwykłe oko na Harry'ego. Jego magiczne oko pozostało skupione na suficie. - A niech to! - dodał ze zło
ścią sięgając w górę ku magicznemu oku. - ciągle się zacina odkąd ten śmieć je nosił. I z okropnym chlupiącym dźwiękiem przypominającym wyciąganie korka ze zlewu wydobył swoje oko.
- Szalonooki, wiesz że to jest obrzydliwe, prawda? - powiedziała Tonks.
- Podaj mi, je
śli możesz, szklankę wody, Harry - poprosił Moody.
Harry podszedł do zmywarki, wyciągął czystą szklankę i napełnił ją wodą z kranu nadal gorliwie obserwowany przez bandę czarodziejów. Ich bezustanne gapienie się zaczynało mu działać na nerwy.
- Cheers! - powiedział Moody, kiedy Harry wręczył mu szklankę. Wrzucił magiczne oko do wody i potrząsnął nim w górę i w dół. Oko
śmigało dokoła spoglądając na każdego po kolei. - Chcę mieć trzysta sześćdziesięcio stopniową widoczność w powrotnej drodze.
- Jak się dostaniemy.... gdziekolwiek się wybieramy? - zapytał Harry.
- Miotły - odparł Lupin. - To jedyny sposób. Jeste
ś za młody, by móc się Aportować, na pewno obserwują sieć Fiuuuuu, a używanie nieautoryzowanego świstoklika to więcej niż nasze życie jest warte.
- Remus mówi, że dobrze latasz - powiedział Kingsley Shacklebolt swoim głębokim głosem.
- Jest doskonały - powiedział Lupin sprawdzając swój zegarek. - Tak czy siak, lepiej id
ź i spakuj się, Harry, chcemy być gotowi, kiedy dostaniemy sygnał.
- Pójdę z tobą i pomogę ci - rozpromieniła się Tonks.

harry-potter : :
lis 04 2003 Rozdział 2: Stado sów (cz.II)
Komentarze: 0

- Słyszałam... jak ten okropny chłopak... mówił jej o nich... lata temu. - powiedziała rwącym głosem.
- Je
śli masz na myśli moją mamę i mojego tatę, dlaczego nie używasz ich imion? - powiedział głośno Harry, ale ciotka Petunia zignorowała go. Sprawiała wrażenie potwornie zdenerwowanej.
Harry był oszołomiony. Poza jednym wybuchem lata temu, w wyniku którego ciotka Petunia wykrzyczała, że matka Harry'ego była dziwolągiem, nigdy nie słyszał, by wspominała swoją siostrę. Był zdumiony, że pamiętała taki skrawek informacji z magicznego
świata przez tak długi czas, chociaż zwykle wkładała całą swoją energię w udawanie, że magiczny świat nie istnieje. Wuj Vernon otworzył usta, zamknął je, otworzył ponownie i znów zamknął. Następnie najwyraźniej probując sobie przypomnieć jak się mówi, otworzył je po raz trzeci i wykrztusił: - Więc... więc.. oni... eee... oni... eeee... oni faktycznie istnieją... ci... Dementocośtam? Ciotka Petunia przytaknęła.
Wuj Vernon przeniósł wzrok z ciotki Petunii na Dudleya, na Harry'ego jakby miał nadzieję, że kto
ś wykrzyknie zaraz "Prima Aprilis!". Kiedy jednak nikt nie kwapił się do tego, otworzył usta po raz kolejny, ale trudu znalezienia kolejnych słów oszczędziło mu przybycie trzeciej sowy tego wieczoru. Wpadła przez wciąż otwarte okno jak pierzasta kula armatnia i łoskotem wylądowała na kuchennym stole sprawiając, że Dursleyowie podskoczyli ze strachu. Harry wyrwał drugą oficjalnie wyglądającą kopertę z dzioba sowy i otworzył ją, a sowa odleciała w noc.
- Do
ść tych okropnych sów! - wymamrotał oszalały wuj Vernon stąpając ciężko w kierunku okna i zatrzaskując je ponownie.


Drogi Panie Potter,
nawiązując do naszego listu sprzed około dwudziestu dwóch minut, Ministerstwo Magii zrewidowało swoją decyzję o natychmiastowym zniszczeniu pańskiej różdżki. Może Pan zatrzymać swoją rożdżkę do czasu dyscyplinarnego przesłuchania dwunastego sierpnia, kiedy to podjęta zostanie oficjalna decyzja. Po dyskusji z Dyrektorem Szkoły Magii i Czarów w Hogwarcie, Ministerstwo zgodziło się, że ostateczna decyzja o wydaleniu Pana ze szkoły zostanie podjęta również w tym czasie. Jednakże do tego czasu jest pan zawieszony w obowiązkach szkolnych. Z najlepszymi życzeniami, Oddana Mafalda Hopkirk Biuro Niewła
ściwego Użycia Magii Ministerstwo Magii

Harry przeczytał ten list szybko trzy razy pod rząd. Bolesny supeł w jego piersiach poluźnił się nieco, gdy dowiedział się, że nie został jeszcze tak zupełnie wyrzucony, jednak obawy nie opuściły go zupełnie. Wszystko zależało od tego przesłuchania dwunastego sierpnia.
- Cóż - powiedział wuj Vernon sprowadzając Harry'ego do rzeczywisto
ści.
- Co tym razem? Skazali cię już? Czy macie tam u was karę
śmierci? - dodał z nadzieją w głosie.
- Będę musiał i
śc na przesłuchanie. - odparł Harry.
- I tam zostaniesz skazany?
- Tak przypuszczam.
- Nie porzucam zatem nadziei - powiedział wuj Vernon zło
śliwie.
- Cóż, je
śli to wszystko... - powiedział Harry wstając. Bardzo chciał zostać sam, móc pomyśleć, może wysłać list do Rona, Hermiony czy Syriusza.
- NIE, DO DIASKA, TO NIE WSZYSTKO - wydarł się wyj Vernon. - SIADAJ SPOWROTEM!
- Co znów? - spytał Harry niecierpliwie.
- DUDLEY! - zaryczał wyj Vernon.
- Chcę wiedzieć dokładnie, co przydarzyło się mojemu synowi!
-
ŚWIETNIE - wrzasnął Harry i w tej złości czerwone i złote iskry wystrzeliły z końca jego różdżki, którą nadal ściskał w dłoni. Wszyscy troje Dursleyowie cofnęli się przerażeni.
- Dudley i ja byli
śmy w alejce między Magnolia Crescent i Wisteria Walk - Harry mówił szybko, walcząc z narastającym gniewem. - Dudley myślał, że może sobie ze mnie drwić, więc wyciągnąłem różdżkę, ale jej nie użyłem. Wtedy pojawiło się dwóch Dementorów...
- Ale czym są te Dementoidy? - zapytał w
ściekle wuj Vernon. - Co one robią?
- Mówiłem już, wysysają z ciebie całe szczę
ście - powiedział Harry. - I jeśli mają okazję, całują cię...
- Całują? - spytał wuj Vernon wytrzeszczając oczy. - Całują?
- Tak nazywają to, kiedy wysysają twoją duszę przez usta.
Ciotka Petunia wydała z siebie cichy okrzyk.
- Jego duszę? Ale chyba nie zabrali... On nadal ma swoją...
Chwyciła Dudleya za ramiona i potrząsnęła nim, jakby chciała usłyszeć, czy jego dusza telepie się gdzie
ś tam wewnątrz jego ciała.
- Oczywi
ście, że nie zabrali jego duszy, na pewno byście wiedzieli, gdyby tak się stało - powiedział rozdrażniony Harry.
- Pokonałe
ś ich, prawda, synu? - spytał głośno wuj Vernon, wyglądając przy tym na człowieka, który walczy, by sprowadzić rozmowę na tory dla niego zrozumiałe. - Dałeś im po razie, nie?
- Nie można dać Dementorowi po razie - powiedział Harry przez zaci
śnięte zęby.
- Więc jak to jest, że nic mu się nie stało? - spytał zaczepnie wuj Vernon.
- Czemu w takim razie nie jest wyssany?
- Bo użyłem zaklęcia Patronusa...
FIIIIUUUUUU! Z łoskotem i furkotaniem skrzydeł i w towarzystwie miękkiej chmury pyłu czwarta sowa wystrzeliła z kuchennego kominka.
- NA MIŁO
ŚĆ BOSKA! - ryknął wuj Vernon wyrywając kępy włosów ze swoich wąsów, do czego już dawno nic ani nikt go nie doprowadził. - NIE CHCĘ TU WIDZIEĆ ŻADNYCH SÓW! NIE BĘDĘ TEGO TOLEROWAŁ! MÓWIĘ CI!
Ale Harry już odwijał rolkę pergaminu z nóżki sowy. Był tak przekonany, że to list od Dumbledore'a wyja
śniający wszystko - Dementorów, Panią Figg, to o co chodziło Ministerstwu, jak on, Dumbledore miał zamiar poradzic sobie z tym wszystkim - że po raz pierwszy w życiu był rozczarowany rozpoznając pismo Syriusza. Ignorując dalszy ciąg tyrad na temat sów, wygłaszanych przez wuja Vernona i mrużąc oczy przed drugą chmurą pyłu i kurzu wywołaną przez odlatującą przez komin sowę, Harry przeczytał wiadomość od Syriusza.


Artur powiedział nam wła
śnie co się stało. Cokolwiek masz zamiar zrobić, nie wychodź z domu!

Harry uznał to za na tyle nieadekwatną odpowiedź na wszystko, co wydarzyło się tego wieczoru, że odwrócił kawałek pergaminu szukając reszty listu, ale nie znalazł nic więcej.
I gniew znów zaczął w nim narastać. Czy nikt nie zamierzał mu pogratulować samodzielnego pokonania dwóch Dementorów? Przeciwnie, i pan Weasley i Syriusz zachowywali się tak, jakby zrobił co
ś bardzo złego i wstrzymywali się z wyjaśnieniami zanim upewnią się jak wiele szkód uczynił. - ...sadło, znaczy się, stado sów wpadających i wypadających z mojego domu. Nie zgadzam się, chłopcze, nie...
- Nie mogę ich powstrzymać - sapnął Harry zgniatając w pię
ści list od Syriusza.
- Chcę u
śłyszeć prawdę o tym, co wydarzyło się dzisiejszego wieczoru! - szczeknął wuj Vernon.
- Je
śli to ci Demenderzy skrzywdzili Dudleya, to czemu ciebie wydalili ze szkoły? Zrobiłeś sam-wiesz-co, przyznałeś się!
Harry wziął długi, uspokajający oddech. Głowa znów zaczynała go boleć. Bardziej niż czegokolwiek pragnął teraz wyj
ść z kuchni i w ogóle od Dursleyów.
- Rzuciłem zaklęcie Patronusa, żeby pozbyć się Dementorów - powiedział zmuszając się do pozostania spokojnym.
- To jedyna rzecz, jaka na nich działa.
- Tak, ale co te Dementoidy robiły w Little Whinging? - spytał wuj Vernon oburzonym tonem.
- Nie umiem tego wyja
śnić - powiedział Harry znużony
- Nie mam pojęcia.
W głowie waliło mu od
świateł. Gniew powoli odpływał. Poczuł się wyssany, zmeczony, wyczerpany. Wszyscy Dursleyowie wlepiali w niego wzrok
- To przez ciebie - powiedział wuj Vernon przekonująco.
- To ma co
ś wspólnego z tobą, chłopcze, wiem o tym. Bo niby z jakiego innego powodu by się tu pojawili? Dlaczego akurat byli w tamtej alejce? Musisz być jedynym... jedynym... - najwyraźniej nie potrafił się zmusić do wymówienia słowa "czarodziej" - jedynym sam-wiesz-kim w zasięgu mil.
- Nie wiem czemu tu przyszli.
Ale po słowach wuja Vernona wyczerpany mózg Harry'ego powrócił do działania. Czemu Dementorzy przybyli do Little Whinging? Jak mógł to być zwykły zbieg okoliczno
ści, że pojawili się akurat w alejce, którą szedł Harry? Czy zostali przysłani? Czy Ministerstwo Magii straciło kontrolę nad Dementorami? Czy opuścili Azkaban i przyłączyli się do Voldemort, tak jak przewidywał Dumbledore?
- Ci Demonterzy strzegą jakiego
ś walniętego więzienia? - zapytał wuj Vernon przerywając potok myśli w głowie Harry'ego.
- Tak - odparł Harry. Gdyby tylko przestała go boleć głowa, gdyby tylko mógł wyj
ść z kuchni, iść do swojej ciemnej sypialni i pomyśleć...
- Oho! Przyszli tu aresztować cię! - wybuchnął wuj Vernon, mając przy tym triumfujący wygląd człowieka, który wła
śnie doszedł do bezspornego wniosku. - To o to chodzi, prawda, chłopcze? Uciekasz przed prawem!
- Oczywi
ście, że nie - zaoponował Harry wstrząsając głową, jakby chciał odstraszyć muchę.
- Więc czemu?
- On musiał ich wysłać - powiedział cicho Harry, bardziej do siebie niż do wuja Vernona.
- A to co? Kto musiał ich wysłać?
- Lord Voldemort - odpowiedział Harry.
Mgli
ście zauważył, jak dziwne było to, że Dursleyowie, którzy wzdrygali się, krzywili i skrzeczeli słysząc takie słowa jak "czarodziej", "magia", "różdżka", mogli słuchać imienia najbardziej złego i przerażającego czarodzieja wszechczasów bez śladu najmniejszego strachu.
- Lord... zaczekaj - powiedział wuj Vernon, jego twarz wykrzywiła się, a w jego
świńskich oczkach zaświtało zrozumienie. - Słyszałem już to imię... To był ten, co...
- Zamordował moich rodziców, tak. - głucho powiedział Harry.
- Ale jego już nie ma - zniecierpliwił się wuj Vernon, nie zwracając najmniejszej uwagi na to, że zamordowanie rodziców Harry'ego może być bolesnym tematem. - Tak powiedział ten olbrzymi facet. Jego już nie ma.
- On powrócił - powiedział ciężko Harry.
To było bardzo dziwne uczucie, stać tu, w klinicznie czystej kuchni ciotki Petunii, przy najlepszej-na-rynku lodówce i szerokoekranowym telewizorze, spokojnie rozmawiając z wujem Vernonem o Lordzie Voldemorcie. Pojawienie się Dementorów w Little Whinging przełamało chyba wielki, niewidzialny mur, który oddzielał bezwzględnie niemagiczny
świat Privet Drive od świata poza nim. Dwa życia Harry'ego jakoś zmieszały się ze sobą i wszystko zostało odwrócone do góry nogami. Dursleyowie wypytywali o szczegóły magicznego świata, Pani Figg znała Albusa Dumbledore, Dementorzy szybowali po Little Whinging, a on mógł już nigdy nie wrócić do Hogwartu. Pulsowanie w głowie Harry'ego stało się jeszcze bardziej bolesne. - Powrócił? - wyszeptała ciotka Petunia.
Patrzyła na Harrego w sposób, w jaki jeszcze nigdy nie patrzyła. I nagle, po raz pierwszy z życiu, Harry w pełni uzmysłowił sobie, że ciotka Petunia jest siostrą jego matki. Nie potrafił powiedzieć, czemu uderzyło go to tak potężnie akurat w tym momencie. Wiedział za to, że nie był jedyną osobą w tym pokoju, kto miał pojęcie, co może oznaczać powrót Lorda Voldemorta. Ciotka Petunia nigdy w swoim życiu nie patrzyła na niego w ten sposób. Jej wielkie, blade oczy (tak inne od oczu jej siostry) nie były zwężone gniewem ani niechęcią. Były szeroko rozwarte i pełne strachu. Te wszystkie w
ściekłe pretensje, które miała przez całe życie Harry'ego - że nie ma czegoś takiego jak magia, i nie ma innego świata niż ten, w którym zamieszkiwała z wujem Vernonem - wszystkie gdzieś opadły.
- Tak - powiedział Harry zwracając się wprost do ciotki Petunii - Powrócił miesiąc temu. Widziałem go. Jej ręce odnalazły masywne, odziane w skórę ramiona Dudleya i chwyciły je kurczowo.
- Czekaj - wtrącił się się wuj Vernon spoglądając raz na swoją żonę, raz na Harry'ego, najwyra
źniej oszołomiony i zakłopotany niespotykanym zrozumieniem, które nagle pojawiło się między nimi. - Czekaj. Ten Lord Voldycośtam powrócił, powiadasz.
- Tak.
- Ten, który zamordował twoich rodziców.
- Tak.
- I teraz nasyła Demonterów na ciebie?
- Na to wygląda - powiedział Harry.
- Rozumiem - powiedział wuj Vernon przenosząc wzrok ze swojej bladej żony na Harry'ego i podciągając spodnie. Zdawał się puchnąć, jego wielka purpurowa twarz rozciągała się przed oczami Harry'ego. - To wszystko ustawia. - powiedział. Jego koszula naprężyła się na przedzie w miarę jak się nadymał. - Wyno
ś się z tego domu, chłopcze! - Co? - zapytał Harry.
- Słyszałe
ś. Wynocha! - ryknął wuj Vernon tak, że nawet ciotka Petunia i Dudley podskoczyli.
- WYNOCHA! WYNOCHA! Powinienem to zrobić całe lata temu! Sowy, traktujące to miejsce jak hotel, eksplodujące puddingi, pół kanapy zniszczone, ogonek Dudleya, Marge unosząca się pod sufitem i ten latający Ford Anglia. WYNOCHA! WYNOCHA! Doigrałe
ś się! Jesteś historią! Nie zostaniesz tu, jeśli ścigają cię jacyś pomyleńcy! Nie będziesz wystawiał na niebezpieczeństwo mojej żony i mojego syna! Nie będziesz tu nam sprowadzał kłopotów! Jeśli masz zamiar iść tą samą drogą, co twoi bezużyteczni rodzice, ja mam dość! WYNOCHA!
Harry stał wro
śnięty w ziemię. Listy z Ministerstwa, od Pana Weasleya i od Syriusza trzymał zgniecione w lewej ręce. Cokolwiek robisz, nie opuszczaj domu. NIE OPUSZCZAJ DOMU CIOTKI I WUJA.
- Słyszałe
ś mnie! - powiedział wuj Vernon nachylając się. Jego masywna purpurowa twarz zbliżyła się do Harry'ego na tyle, że właściwie czuł kropelki śliny uderzające go w twarz. - Zabieraj się! Pół godziny temu byłeś cały chętny do wyjścia! Jestem zaraz za tobą! Zabieraj się i nigdy więcej nie przekraczaj naszego progu! Nie wiem czemu w ogóle trzymaliśmy cię tutaj! Marge miała rację, powinieneś trafić do sierocińca. Byliśmy po prostu za dobrzy, myśleliśmy, że uda nam się wycisnąć to z ciebie, myśleliśmy że uda nam się sprawić, że będziesz normalnym chłopcem, ale od samego początku byłeś popsuty i mam dość! - SOWY!!!
Piąta sowa wpadła przez komin tak szybko, że wła
ściwie walnęła w podłogę zanim ponownie uniosła się w powietrze. Harry rozłożył ręce, by uchwycić list w szkarłatnej kopercie, ale sówka poszybowała nad jego głową dokładnie w kierunku ciotki Petunii, która wrzasnęła i uchyliła się zakrywając twarz rękami. Sowa upuściła czerwoną kopertę na jej głowę, zawróciła i wyleciała przez komin. Harry wystartował w kierunku listu, ale ciotka Petunia uprzedziła go.
- Możesz otworzyć go je
śli chcesz - powiedział Harry - ale i tak usłyszę, co tam jest napisane. To jest Wyjec.
- Nie rób tego, Petunio! - zaryczał wuj Vernon. - Nie dotykaj tego, może być niebezpieczny!
- Jest zaadresowany do mnie - powiedziała ciotka Petunia drżącym głosem.
- Zobacz Vernon, jest zaadresowany do mnie! Pani Petunia Dursley, Kuchnia, Numer Cztery, Privet Drive... Przerażona wstrzymała oddech. Czerwona koperta zaczynała się dymić.
- Otwórz ją - pospieszał ją Harry - Niech już będzie po wszystkim. To i tak się stanie.
- Nie.
Ręka ciotki Petunii dygotała. Petunia rozglądała się dziko po kuchni, jakby szukała drogi ucieczki, ale było już za pó
źno. Koperta stanęła w płomieniach. Ciotka Petunia wrzasnęła i upuściła ją. Okropny głos dochodzący z płonącego na stole listu wypełnił kuchnię, odbijając się echem w zamkniętej przestrzeni.

 

PAMIĘTAJ MOJE OSTATNIE, PETUNIO!

 

Ciotka Petunia wyglądała, jakby miała zemdleć. Opadła na krzesło obok Dudleya z twarzą ukrytą w dłoniach. Resztki koperty tliły się na popiół w ciszy.
- Co to ma znaczyć? - spytał wuj Vernon ochrypłym głosem. - Co... Ja nie... Petunio?
Ciotka Petunia nie powiedziała nic. Ogłupiały Dudley gapił się z otwartymi ustami na swoją matkę. Cisza przedłużała się potwornie. Harry obserwował ciotkę kompletnie oszołomiony, a w głowie waliło mu, jakby miała za chwilę wybuchnąć.
- Petunio, kochanie? - nie
śmiało odezwał się wuj Vernon. - P-Petunio?
Podniosła głowę. Nadal drżała. Przełknęła
ślinę.
- Chłopiec... chłopiec musi zostać, Vernon. - powiedziała słabo.
- C-co?
- On zostaje - powiedziała. Nie patrzyła na Harryego. Stanęła znów na nogi.
- On... ależ Petunio...
- Je
śli go wyrzucimy, sąsiedzi będą gadać - powiedziała. Gwałtownie odzyskiwała swą zwykłą, żwawą, zgryźliwą postawę mimo że nadal była bardzo blada. - Będą zadawać niezręczne pytania, będą chcieli wiedzieć, gdzie się podział. Musimy go zatrzymać.
Powietrze zeszło z wuja Vernon jak ze starej opony.
- Ależ Petunio, kochanie...
Ciotka Petunia zignorowała go. Odwróciła się w stronę Harry'ego.
- Zostaniesz w swoim pokoju. - powiedziała. - Nie wolno ci wychodzić z domu. A teraz marsz do łóżka. Harry nie poruszył się.
- Od kogo był ten Wyjec?
- Nie zadawaj pytań - warknęła ciotka Petunia.
- Jeste
ś w kontakcie z czarodziejami?
- Powiedziałam, marsz do łóżka!
- Co to miało znaczyć? Pamiętaj ostatnie* co?
- Do łóżka!
- Ale jak...?
- SŁYSZAŁE
Ś SWOJA CIOTKĘ! A TERAZ WĘDRUJ DO ŁÓŻKA!

 

harry-potter : :